Wydawniczy galimatias

Blisko dwa lata temu pismo Food and Chemical Technology opublikowało niesławną dzisiaj pracę francuskiego badacza Gillesa-Erica Seraliniego opisującą wyniki jego badań nad wpływem genetycznie modyfikowanej kukurydzy na szczury. Opisywałem wówczas tę pracę, problemy jej dotyczące, jak i całe zamieszanie, które wywołała w mediach – po części ze względu na treść, po części przez wzgląd na głównego autora, który wykreował wokół siebie aurę cierpiętnika uciśnionego przez Monsanto i inne koncerny produkujące GMO.

O treści oryginalnej publikacji powiedzieć należy tyle, że praca była fuszerką: badanie zostało zaprojektowane w sposób uniemożliwiający w zasadzie poprawne sprawdzenie testowanej hipotezy. Coś tam jednak wykazało (nawet jeśli nic nowego): a mianowicie, że szczep szczurów, o których wiadomo, że mają tendencję do zapadania pod koniec życia na raka, rzeczywiście na raka zapada. Gdyby interpretacja danych została zaprezentowana w ten sposób, nikt nie mógłby się przyczepić – ale też nikt by tej pracy nie czytał, bo po prostu nie byłaby ciekawa. Duża też szansa, że w ogóle nie zostałaby opublikowana, bo pisma naukowe wymagają (poza nielicznymi wyjątkami), aby opisywane wnioski były przynajmniej w minimalnym stopniu nowe.

Interpretacja Seraliniego była jednak znacznie bardziej kontrowersyjna i sensacyjna (odsyłam do oryginalnego wpisu) – a skutkiem tego były napływające do pisma FTC protesty z całego świata. Blogosfera rozgrzała się do czerwoności, a FTC opublikowało w sumie około 20 listów od czytelników dotyczących pracy Seraliniego, co jest swego rodzaju wyczynem. Bardzo prędko zaczęły też pojawiać się głosy na temat tego, że praca powinna zostać wycofana.

I tu pojawia się pewien dylemat. Otóż, literatury naukowej nie wycofuje się z byle powodu. Gdybyśmy powiem chcieli wycofywać każdą pracę, która zawiera spekulacyjne wnioski, która w podsumowaniu obiecuje więcej, niż to wynika z samych danych, lub której dyskusja jest nadinterpretacją – musielibyśmy wycofać znakomitą większość opublikowanych prac: które zresztą w momencie pisania mogły być, co gorsza, poprawne – a o ich problematyczności dowiadujemy się lata później dzięki nowym odkryciom.

W związku z tym prace wycofuje się tylko w bardzo ściśle określonych przypadkach, które oscylują na granicy problemów prawnych: gdy można udowodnić, że doszło do oszustwa, gdy można udowodnić, że doszło do sfałszowania wyników, w przypadku kilku innych etycznie wątpliwych sytuacji. Jedynym chyba przypadkiem wycofywania prac naukowych bez potępienia autora, to odkrycie nieświadomie popełnionego błędu wpływającego na wyniki (np. zanieczyszczenie próbek lub ich pomieszanie – wpadki takie zdarzają się nawet najlepszym).

Gdy zatem zaczęły się odzywać głosy żądające wycofania pracy Seraliniego, pismo FTC wszczęło śledztwo mające sprawdzić, czy dopuścił się on nieetycznej manipulacji, która mogłaby być podstawą do wycofania pracy. I wreszcie pod koniec 2013 roku praca została wycofana w atmosferze skandalu. Dlaczego? Ponieważ redaktor naczelny pisma powiedział wówczas wprost: dowodów na oszustwo nie ma, jednak uzyskane wyniki nie są rozstrzygające, a przez to praca nie jest na poziomie merytorycznym wymaganym przez pismo.

Innymi słowy: oszustwa nie było, ale po czasie zorientowaliśmy się, że pracy nie powinniśmy opublikować, bo jest za kiepska. I jest to najgorsze z możliwych wytłumaczeń. Bo skoro pracę opublikowano, to znaczy, że kryteria spełniać musiała. I nagle przestała je spełniać, gdy shit hit the fan, i okazało się, że czytelnicy pisma jednak nie lubią, jak się ich próbuje robić w trąbę.

Można zatem Seralniego uważać za głąba, nieuka, osobę niekompetentną – takie wnioski nasuwają się po lekturze oryginalnej jego pracy. Ale pisałem już kilka miesięcy temu na blogu, że niekompetencja to nie zbrodnia.

Niezależnie jednak od tego, jakie zdanie każdy z nas ma na temat samej pracy, a także na temat jej etycznie wątpliwej retrakcji, można było mieć cichą nadzieję, że po tym wycofaniu publikacji historia umrze śmiercią naturalną. Seralini-gate jest jednak jak hydra – odetnij jej głowę, na jej miejsce wyrastają dwie kolejne.

W tym tygodniu praca Seraliniego została opublikowana ponownie – w innym piśmie, Environmental Sciences Europe, które publikowało wcześniej innego jego prace. O ile wiadomo, w pracy nie zaszły żadne zmiany – ESEU wysłało ją co prawda do recenzji, ale recenzenci sprawdzali tylko, czy jej zawartość nie uległa zmianie.

Redakcja przyjęła bowiem bardzo ciekawe stanowisko: wyszła z założenia, że skoro pracę zrecenzowano już raz w innym piśmie, gdzie tę recenzję pozytywnie przeszła, a jej wycofanie nie odbyło się na gruncie merytorycznym, to nie ma powodów do poddawania jej wyników wątpliwość. Tak naprawdę podejście takie nie jest nadzwyczajne: coraz większa liczba wydawców stosuje obecnie „przenośną recenzję” (ang. portable peer-review), czyli system, w którym jeśli praca została zrecenzowana w jednym piśmie i oceniona jako poprawna, ale zostaje odrzucona, ponieważ nie reprezentuje wystarczającego poziomu nowości dla danego pisma (czyt. jest niewystarczająco sexy), to autorom oferuje się wówczas przekazanie pracy wraz z recenzjami do pisma o nieco niższym profilu, które manuskrypt do publikacji przyjmie na podstawie tych oryginalnych raportów.

Sytuacja byłaby więc dość pospolita, gdyby nie to, że

– praca była wcześniej wycofana (po publikacji) z innego pisma, co ogólnie nieco śmierdzi;

– o pracy wiadomo na pewno tyle, że chociaż same pomiary mogły być poprawne, to interpretacja wyników niemal na pewno jest błędna. Samo zatem sprawdzenie, czy treść jest identyczna z oryginałem nie powinno w żadnej mierze być wystarczające.

Redaktor ESEU decyzję o publikacji tłumaczy etosem pisma: transparentnością i otwartością na debatę, potrzebą zapewnienia głosu także osobom tępionym przez koncerny, a także chęcią zapewnienia dostępu do danych osobom, które chciałyby z nich korzystać. Redakcja jednak zagalopowała się odrobinę.

Po pierwsze, publikacji po raz kolejny towarzyszyło horrendalne dziennikarskie embargo: dziennikarzom nie podano nawet nazwy pisma, w którym miała ukazać się publikacja, tłumacząc, że wynika to z potrzeby upewnienia się, że Monsanto i inne koncerny GMO nie będą próbowały wymusić na redakcji wstrzymania publikacji. Wytłumaczenie szyte raczej grubymi nićmi – i stanowiące dość przykre epitafium dla rzeczonej transparentności.

Po drugie, nie ma – i nigdy nie było – żadnych dowodów na to, aby Seralini był przez kogokolwiek prześladowany. Dodać tu trzeba, że redakcyjna kontrola nad pismami naukowymi jest niezależna od ich ramion wydawniczych (odpowiedzialnych za stronę biznesową). Dzięki temu decyzje podejmowane przez redakcję nie są nigdy kierowane względami finansowymi.

Po trzecie, formalne wycofanie pracy nie oznacza, że dane w niej zawarte wyparowują: wręcz przeciwnie. Prace najczęściej wciąż można czytać, są jednak opatrzone dużym znakiem wodnym („Retracted”) oraz notą redaktorską informującą o przyczynach wycofania. Tak więc dane Seraliniego nigdzie nie zginęły – były tak samo dostępne w ostatnich miesiącach, jak i przed wycofaniem pracy.

Ponowna publikacja pracy Seraliniego przysporzy wrzodów żołądka co najmniej kilku osobom. Prędzej czy później – redaktorowi naczelnemu ESEU. Raczej prędzej niż później – rzecznikowi prasowemu Springera, który jest wydawcą periodyku. Naukowy impakt tej pracy jest i będzie jednak żaden. Nie to, że ktokolwiek powinien był się spodziewać czegokolwiek innego. Seralini-gate już dawno stała się mydlaną opera, w której nie chodzi o badania, nie chodzi o szkodliwość lub nie modyfikowanej kukurydzy, nie chodzi też o to, kto ma rację. Obecnie chodzi już tylko o to, kto więcej na kolejnym rozgłosie wydoi. Zaskoczeniem może być jedynie to, że kolejny redaktor dał się Seraliniemu naciągnąć. Bo przykład FTC powinien wszystkich nauczyć, że na rozgłosie wokół Seraliniego korzyść osiąga tylko Seralini.

3 Comments

  1. Nawiązując do niedawnych notek autora: mamy tu ciekawy przykład problemu z peer review. Normalnie zakładamy, że przy pre-publication peer review redaktor naukowy i recenzenci pełnią jakby rolę reprezentantów całego środowiska, oceniających pracę. A po publikacji faktycznie całe środowisko może ją samo ocenić. W przypadku pracy Seraliniego, redaktorzy zachowali się tak jakby cały post-publication peer-review (choćby listy opublikowane w FTC) nie istniał i skupili uwagę wyłącznie na pre-publication peer-review. Chyba można śmiało określić to mianem zbyt rygorystycznego i formalnego myślenia o systemie recenzji…

    Polubienie

    1. Święte słowa.

      Ja jeszcze tylko dodam, że po raz kolejny nabałaganiła redakcja, a sprzątać musi wydawca – bo zbyt często za publikację bubli, czy innych problematycznych prac wini się właśnie wydawcę, nie biorąc pod uwagę tego, co napisałem wcześniej: że za tz. linię redakcyjną odpowiada, z definicji, redakcja.

      Polubienie

Dodaj komentarz