Większość bywalców bloga już zapewne wiadomość widziała – polska nauka otarła się przedwczoraj o wydawcznie szczyty, gdy grupa badaczy z uczelni we Wrocławiu i Poznaniu opublikowała długi artykuł podsumowujący ich dwuletnią operację mającą na celu demaskację toczącego naukowy przemysł wydawniczy raka.
O czym mowa? Mowa o tak zwanych drapieżnych wydawnictwach lub czasopismach naukowych, które są największą bolączką podważającą przesłanie ruchu open access. Drapieżne pisma udają, że recenzują nadsyłane do nich prace po to, aby szybko zainkasować opłatę za publikację badań.
Z jednej strony ciężko potem mieć jakiekolwiek zaufanie do wartości opublikowanych w takim piśmie wyników – nawet jeśli sami autorzy pracę do pisma wysłali w dobrych intencjach i oczekując, że zostania ona poddana rzetelnej recenzji. Z drugiej strony ciężko nawet przewidzieć, jak długo taka praca przetrwa w eterze. Normalne wydawnictwa naukowe publikując pracę badawczą podejmują bowiem zobowiązanie: że praca będzie dostępna dla czytelników wieczyście (niezależnie od tego czy dostęp jest otwarty czy płatny). Takie prace są też indeksowane w odpowiednich bazach danych, które umożliwiają ich znalezienie. W pracy po publikacji nie można dokonać nieautoryzowanych zmian. I tak dalej, i tym podobne.
Nie muszę chyba mówić, że drapieżni wydawcy i czasopisma zobowiązanie takie mają w głębokim poważaniu, autorom za kasę proponując nie tylko kiepską jakość recenzji (jeśli w ogóle jakaś ma miejsce), ale także bardzo kiepską jakość procesu wydawniczego. Rynek rządzi się jednak swoimi prawami i aby pozyskiwać wciąż nowych klientów (czyt. płacących autorów) pisma takie muszą im oferować coś, co przynajmniej imituje pisma z najwyższej półki.
Stąd też bierze się wysyp metryk udających wskaźnik wpływu (journal impact factor będący produktem Clarivate Analytics, a uprzednio Thomsona Reutersa i ISI) – metryki te często mają podobne nazwy, tak jak drapieżne pisma często mają tytuły bardzo podobne do tytułów najbardziej znanych pism naukowych na świecie. W tym nieszczytnym gronie znajduje się zresztą i polski produkt. Index Copernicus International został przez Jeffa Bealla, amerykańskiego badacza i bibliotekarza, który do niedawna prowadził bloga gromadzącego w jednym miejscu wszystkie podejrzane produkty wydawcznicze, umieszczony na liście drapieżnych wskaźników.
Innym drapieżnym produktem oferowanym przez takie wydawnictwa są konferencje – czytający to naukowcy zwieszą pewnie teraz ze smutkiem głowy, znając ból otrzymywania zaproszeń do wygłaszania prezentacji na takich meetingach. Urok polega na tym, że aby zostać zaproszonym do prelekcji na porządnej konferencji, trzeba się w swoim polu nieźle zasłużyć. Konferencje drapieżne oferują to bez wysiłku – ale i nie za darmo. A jeśli zdarzyło wam się takie zaproszenie otrzymać i czuliście się mile połechtani, powiem tylko tyle: ja zaproszenia na konferencje o nowotworach otrzymuję średnio raz na tydzień. Mój wkład w leczenie raka? Wstępniak do numeru specjalnego na ten temat w Genome Biology, w którym znajduje się mój stary email…
Kolejnym wreszcie sposobem, aby badaczy przekonać do drapieżnego pisma, jest posiadanie zasłużonej naukowo rady naukowej pisma. Jak taką radę sobie stworzyć? Po pierwsze, można na niej umieścić znanych badaczy bez ich wiedzy. Po drugie, można badaczy do rady wprost zaprosić licząc na to, że się nie zorientują, kto prosi. I to zjawisko wykorzystali właśnie polscy badacze. Skoro bowiem takie pisma walczą o to, aby na swojej stronie umieścić nazwiska badaczy z dorobkiem, jeśli taki badacz sam się do nich zgłasza, jest to manna z nieba.
Badacze – Piotr Sorokowski, Emanuel Kulczycki, Agnieszka Sorokowska i Katarzyna Pisanski – stworzyli awatara: fałszywą postać udającą naukowczynię w UAM w Poznaniu, która posiadała sfabrykowaną stronę internetową, sfałszowany życiorys i dorobek, a także – a jakże, też nieprawdziwe – konta w mediach społecznościowych, zarówno normalnych (Twitter etc.), jak i akademickich (Academia.edu).
Następnie w imieniu nieistniejącej badaczki, Anny Olgi Szust, skontaktowali się z 360 losowo wybranymi pismami proponując swoją kandydaturę na członka rady naukowej. Pisma zostały dobrane z trzech źródeł (120 z każdego): spośród pism indeksowanych w bazie danych Thomsona Reutersa, spośród pism w bazie pism naukowych OA, DOAJ, i wreszcie z listy pism drapieżnych prowadzonej przez Bealla.
Jedna trzecia pism z listy Bealla przyjęła do swojej rady Annę O. Szust. Z listy DOAJ przyjęło ją 7% pism – spośród pism dobranych z JCR nie skusiło się żadne pismo. Badacze w pracy w Nature komentują obszernie te wyniki. A komentować jest co, bo na przykład DOAJ ma być „białą listą” pism OA. Cieniem na tej liście kładzie się to, że 7% pism jest skłonna przyjąć do rady badaczy bez sprawdzenia, czy w ogóle istnieją (warto zaznaczyć, że DOAJ z katalogu usunęło dwa lata temu setki pism po jakościowej czystce). Do ciągu dalszego odsyłam w samej pracy – a ładnym uzupełnieniem jest jeszcze wywiad z dr Pisanski na Retraction Watch.
Tytułem komentarza nie można tutaj nie wspomnieć o (nie)sławnej prowokacji dziennikarza magazynu Science Johna Bohannona, o której pisałem kilka lat temu. Bohannon wówczas do pism OA porozsyłał sfałszowaną pracę. Celem miało być sprawdzenie jakości procesu recenzji, ale prowokacja miała jednak sporo słabych punktów. Najistotniejszym było to, że artykuł opisujący prowokację skupiał się na pozornej niedoskonałości systemu w pismach OA, przeciwstawiając im pisma tradycyjne – jednak Bohannon nie wysłał pracy do żadnego z pism tradycyjnych (gwarantuję, że gdyby wysłał, równie wiele z pism dostępnych przez subskrypcję wpadłoby w tę samą pułapkę).
Polscy autorzy ten aspekt – ten specyficzny rodzaj kontroli – próbowali w swojej pracy uwzględnić i chociaż detale nie są do końca jasne, to chwała im za wysiłek (nie są jasne, bo autorzy piszą, że z 6 pism z listy JCR było też na liście DOAJ, ale nieobecność w DOAJ nie jest gwarancją, że pismo nie jest OA – nie znalazłem zaś w pracy wzmianki, ile z pism z listy JCR nie było OA, chociaż można jednak podjerzewać, że pewnie większość nie była. Tytuły pism zostały z zestawu danych usunięte).
Praca jest ciekawa, chociaż z punktu widzenia redakcyjnego specjalnie nie zaskakuje: pomimo tego, że lista Bealla z internetu zniknęła w tajemniczych okolicznościach dwa miesiące temu, ci z nas, którzy pracują w przemyśle wydawniczym, zjawiska drapieżnych pism są boleśnie świadomi i dla żadnego redaktora nie będzie niespodzianką, że takie pisma do rad redakcyjnych przyjmują nieistniejących badaczy. Jeśli coś byłoby dla mnie zaskoczeniem, to to, że – biorąc pod uwagę jak egzotyczne bywają takie rady naukowe – pisma drapieżne nie zaczęły jeszcze same zmyślać swoich redaktorów.
Mam jednak nadzieję, że autorzy mi tę krytykę wybaczą wiedząc, że mam zawodowo spaczony punkt widzenia. Dla przeciętnego zjadacza chleba – zwłaszcza zaś dla naukowców, którzy dzisiaj często nie są w stanie wyczuć, czy dane pismo jest rzetelne czy nie, praca będzie cennym przewodnikiem tłumaczącym, jak nawigować w mętnych wodach nauki. Od siebie dodam tylko, że jeśli jesteście naukowcami szukającymi pisma do publikacji swoich ostatnich wyników i chcielibyście zrobić to w otwartym dostępie, ale nie jesteście pewni, co sądzić o docelowym periodyku, w dokonaniu tej oceny pomóc wam może inicjatywa Think. Check. Submit.
Pocieszające jest to, że wśród drapieżnych skompromitowanych przez Annę Olgę Szust nie było polskich pism. Super udany happening polskich naukowców.
PolubieniePolubienie