Nauki promowanie po polsku

Niezależnie od tego, w jakim stanie znajduje się polska nauka (niespecjalnym, ale zależy to też w dużym stopniu od dziedziny, jednostki naukowej, poszczególnych badaczy itd.), jak wygląda jej finansowanie (różnie, ale na dzień dzisiejszy możemy przynajmniej powiedzieć, że nie grozi nam taka katastrofa, jaka miała miejsce w Stanach przez ostatnie dwa tygodnie), i jakie jest jej miejsce na świecie (trudno powiedzieć; naukowych Nobli mamy okrągłe zero, za to na Akademickich Mistrzostwach Świata w Programowaniu Zespołowym polscy studenci w tym stuleciu nie stawali na podium tylko dwukrotnie); niezależnie od tego wszystkiego jest jeden aspekt dotyczący nauki i badań, który w Polsce niestety nie jest ani wystarczająco eksponowany, ani nie przywiązuje się do niego wystarczającej wagi – czy to w środowisku naukowym, czy to w środowisku pozaakademickim. Tym aspektem jest popularyzacja nauki, rozumiana nie tylko w kontekście Wiedzy i Życia, czy naukowych felietonów w Polityce, ale także jako próba wytłumaczenia społeczeństwu przez samych badaczy, na czym polegają prowadzone przez nich badania i jaki jest ich sens.

Jedną z oznak, że zaczyna się w tej kwestii dziać lepiej, jest oczywiście niesamowite ożywienie polskiej blogosfery naukowej – pisałem kiedyś o tym, jak pierwsze polskie blogi naukowe stały się przedmiotem badania naukowego, a także jak w przeciągu kilku miesięcy grupa blogów branych pod uwagę w takich badaniach zwiększyła się od dwóch (niżej podpisanego wliczając) do ponad dwudziestu. Te liczby brały pod uwagę tylko blogi, których wpisy są indeksowane w serwisie Research Blogging, siłą rzeczy lista nie jest więc wyczerpująca. Co więcej, śmiało mogę dodać, że dobrych i aktywnych polskich blogów naukowych jest znacznie, znacznie więcej, chociaż niestety wciąż idą jedynie w dziesiątki raczej niż setki.

Word Cloud na podstawie liczby postów z polskich blogów naukowych zagregowanych w Research Blogging.
Word Cloud na podstawie liczby postów z polskich blogów naukowych zagregowanych w Research Blogging.

To, co jest nieco jednak bardziej niepokojące, to to, że blogów prowadzonych przez aktywnych badaczy jest wciąż niewiele – a jeszcze mniej jest prowadzone przez badaczy, którzy piszą albo o własnych badaniach albo o badaniach ze swojego podwórka. Nieco ożywienia w tym z kolei temacie spowodowało rozpoczęcie polskiej wersji FameLabu. W dobrą stronę dążą też tutaj niektóre polskie TEDx-y, że przypomnę chociażby kilkukrotne wystąpienia profesora Vetulaniego na TEDxKraków.

Z punktu widzenia blogera odczuwam pewien niedosyt związany z tym, że polska naukowa blogosfera wyraźnie jest wybita z rozwojowej fazy w stosunku do blogosfery światowej. Światowa blogosfera naukowa przeżywała rozkwit dobre pół dekady temu, wraz ze zrzeszaniem blogów naukowych w platformach takich jak ScienceBlogs, czy NatureNetwork. Większość z tych platform przeżyło już swój złoty wiek. Sporo przeżyło też bardziej lub mniej bolesny upadek związany z tym, że koniec końców firmy tworzące te platformy chciały na nich chociaż trochę zarobić (i ciężko je za to winić). W każdym razie angielskojęzyczny internet wszedł już w całkiem nową fazę blogowania o nauce. Polskie blogi wciąż zaś tkwią w pierwszej fazie rozproszenia i nie zanosi się na to, aby cokolwiek miało się tutaj zmienić. Taka zaś sytuacja w żaden sposób nie zachęca do blogowania – czy innej formy udzielania się (może vlogowania?) – naukowców, którzy w większości z natury są nieufni w stosunku do takiego otwartego dzielenia się ze światem swoimi najskrytszymi myślami.

Wszyscy jednak zapominamy o jednej ważnej rzeczy – o której wiedzą anglojęzyczni (i nie tylko) koledzy polskich naukowców. A mianowicie, że badania prowadzone na polskich uczelniach są w znakomitej większości finansowane ze środków publicznych, czy to państwowych, czy unijnych. Innymi słowy, każdy z nas: Ty, Drogi Czytelniku, ja, Twój rzeźnik i pani obsługujące mnie w lokalnej kawiarni co rano, wszyscy płacimy w ten czy inny sposób za te badania z naszych podatków. A to oznacza, że mamy święte prawo wiedzieć, na co te pieniądze są przeznaczane. Naukowcy zaś mają obowiązek (żeby nie powiedzieć psi) wyjaśnić nam wszystkim, na co i po co te pieniądze wydali.

Jedną formą takiego wyjaśnienia są oczywiście publikacje naukowe. Po pierwsze jednak, wiele z nich nie jest dostępne dla przeciętnego zjadacza chleba, ponieważ wymaga subskrypcji do pism, w których te prace opublikowano. Po drugie zaś, i to jest problem może nawet istotniejszy, publikacja naukowa to dla szarego śmiertelnika zbiór niezrozumiałego żargonu. I wydaje mi się, że jest w granicach zdrowego rozsądku wymaganie od autorów, aby ten zbiór przetłumaczyć na język polski zrozumiały dla osoby, która nie tylko nie jest specjalistą w danej dziedzinie, ale być może nawet nie zajmuje się specjalnie nauką. Bo w żaden sposób nie zmienia to jej praw do rozumienia rozliczenia wydanych publicznych funduszy.

To stawia naukowców nieco pod murem. Z jednej strony bowiem coraz częściej wymaga się od nich, aby przybliżali laickim masom wyniki swoich badań oraz zrozumiały kontekst odkryć. Z drugiej jednak większość badaczy nie ma odpowiedniego treningu w komunikacji naukowej. A różnica pomiędzy umiejętnością komunikowania swoich wyników kolegom po fachu, a widowni całkowicie nieobytej z tematem, jest dramatyczna.

Dlatego z wielką radością przyjąłem publikację kilkanaście dni temu nowego poradnika sygnowanego przez UJ-otowskie CITTRU, dźwięcznie i wdzięcznie zatytułowanego Promosaurus (Czytelnicy zainteresowani zawartością znaleźć mogą go tutaj), pod redakcją Piotra Żabickiego oraz Edyty Giżyckiej.

promosaurus640x240

Poradnik – chociaż lepiej byłoby tę broszurę nazwać „przewodnikiem” – wyjaśnia po pierwsze, co w ogóle rozumiemy przez promocję nauki, a także po co naukę trzeba promować i jak to robić. Poradnik wyjaśnia też, czym się różnią różne gatunki popularyzatorów nauki, bo np. bloger i dziennikarz naukowy to nie to samo; jaki jest wpływ kultury, bo narzędzia stosowane przez popularyzatorów w dużej mierze są tej kultury wytworem; jakie trendy w promocji nauki panują obecnie na świecie; o związku promocji nauki z marketingiem, i tak dalej, i tym podobne.

Prężni redaktorzy do publikacji jako autorów przyciągnęli takie tuzy zajmujące się popularyzacją nauki w Polsce, jak np. prof. Lech Mankiewicz, który w dużej mierze odpowiada za polską wersją Khan Academy, od lat popularyzujący matematykę prof. Krzysztof Ciesielski, czy znany w polskich internetach bloger i badacz komunikacji, Emanuel Kulczycki (z Warsztatu Badacza).

Jest więc Promosaurus publikacją, która od dawna była wyczekiwana (a jeśli nie była – to powinna była być!), i która powinna wielu osobom rozjaśnić nieco sytuację. Nie należy oczywiście oczekiwać, że po przeczytaniu poradnika staniemy się specjalistami od promocji nauki. Jednak dla osób, które chcą się w ten sposób zaangażować, ale nie wiedzą jak, Promosaurus jest znakomitym początkiem. A redakcja jest tak miła, że podaje adresy emailowe do wszystkich autorów: więc czytając proszę nie bać się robić notatki na mankietach, aby pod koniec zapytać autorów o jakiekolwiek wątpliwości bądź niejasności. Bo jestem pewien, że będąc świadomymi tego, jak ważna jest promocja nauki w świecie, w którym nauka odgrywa rolę coraz większą, zaś jej zrozumienie u przeciętnego śmiertelnika jest niestety coraz mniejsze, z ochotą na Wasze pytania odpowiedzą.

3 Comments

  1. Coraz więcej dzieje się w świecie popularyzacji nauki i to bardzo dobrze! Sam dokładam do tego jakąś małą cegiełkę. Niestety ta praca w naszym kraju jest bardzo niedoceniana i dziwnie odbierana – podam trzy przykłady:
    1) wielu ludzi pyta mnie: po co ty się bawisz z tymi dziećmi? przecież chodzą do przedszkola albo do szkoły – to co im mało? itp.
    2) wielu starszych naukowców uważa, że mówienie do dzieci, prowadzenie warsztatów, blogowanie o nauce etc. wręcz nie przystoi poważnemu badaczowi, a co za tym idzie osobę, która właśnie zajmuje się takimi działaniami traktują w stylu „co tam w tych twoich internetach?”
    3) polskie stacje telewizyjne nieprzeciętnie boją się wprowadzać coś nowego, coś według własnego pomysłu i jeszcze coś, co będzie wiązało się minimalnym ale jednak niebezpieczeństwem. Tak jak napisała powyżej m.a.k. – jest taka stacja tv, która przoduje w konkursach typu tańczą na wodzie, gotują w pociągu etc. ale programów naukowych zawierających nawet proste eksperymenty boją się jak ognia, bo pan prawnik powiedział, że…

    Polubienie

  2. Dobry teks Rafale.
    Blogowania o nauce, artykułów popularno-naukowych, naukowców na festiwalach nauki, uniwersytetów otwierających drzwi w trakcie dni otwartych i nocy naukowców oraz wszelkich instytucji popularyzujących naukę szczególnie do dzieci (Polska Akademia Dzieci, Uniwersytet Dzieci, Uni Kids) …tego wszystkiego jest coraz więcej w Polsce i coraz więcej ludzi nazywa się tu popularyzatorami nauki (chociaż na nazwę „science communicator” polskiego odpowiednika jeszcze nie ma). Popularyzator nauki w Polsce jeszcze nie jest zawodem, jak ma to miejsce w Anglii, ale może kiedyś będzie :)
    Dużo zmieniło by (w percepcji ogólno-społecznej) gdyby jakaś telewizja dała się namówić na program popularno-naukowy na kształt BBCHorizon. Ale ta najbardziej opiniotwórcza z mediów wybiera ogłupianie narodu i przekonuje nas, że chcemy tylko tańczyć i gotować :(

    Polubienie

Dodaj komentarz