Bojkotować czy nie, czyli koszty publikacji – tl;dr;bs

drzewo

Od ponad trzech tygodni trwa zataczająca coraz szersze kręgi akcja społeczna dotycząca bojkotu czasopism wydawanych przez holenderską firmę Elsevier – jednego z największych wydawców na rynku pism naukowych i fachowych. Ponieważ polskie media tematu jeszcze nie podjęły (bodajże jedyną większą stroną, która o tym wspomina, jest strona Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich), pomyślałem, że zwrócę Waszą uwagę na ten problem.

O co w ogóle się w tym bojkocie rozchodzi? Zacznijmy od krótkiego crash-kursu dla Czytaczek i Czytaczy, którzy nie parają się nauką i proces publikowania jest im mniej lub bardziej obcy.

O tym, że naukowcy muszą publikować w tej czy innej formie wyniki swoich badań, wiemy dzisiaj prawie wszyscy. W kręgach badawczo-uczelnianych temat zamyka się zdaniem: publish or perish, czyli publikuj lub zgiń. Gdy zaś pojawia się on w kręgach laików, to i tak zawsze znajdzie się jakiś mędrek, który wyjaśni nam szybciutko, że finansowanie nauki oparte jest w dzisiejszych czasach przede wszystkim na wynikach, te zaś w najobiektywniejszy sposób mogą być weryfikowane, gdy są opublikowane. Opublikować pracę można oczywiście i w gazetce parafialnej, ale wtedy mało kto ją przeczyta, a zapewne nikt nie zrozumie. Dlatego oczywiście nie wystarczy publikować – trzeba jeszcze publikować w pismach branżowych, najlepiej międzynarodowych, bo wówczas i zasięg naszych badań jest większy. A większy zasięg oznacza większa sławę dla uczelni, większe szanse na międzynarodowe współprace, większe prawdopodobieństwo, że uda się badaczowi uzyskać nie tylko skromny grant z Narodowego Centrum Tego i Owego, ale także znacznie bardziej hojny w ramach programów unijnych.

Innymi słowy nie ma siły: publikować trzeba.

I jakże taki proces publikacji wygląda? Wyobraźmy sobie, że mamy już te nasze wyniki, że napisaliśmy publikację i jesteśmy gotowi zapoznać świat z naszymi odkryciami. Wówczas znajdujemy pismo, które naszym zdaniem jest najbardziej odpowiednie tematycznie, bo oczywiście nie ma sensu publikować pracy o problemach hormonalnych komarów w czasopiśmie poświęconym antarktycznej hydrologii. W rzadkich wypadkach, gdy odkrycie jest przełomowe, można spróbować uderzyć do pism najbardziej prestiżowych, które jednak poświęcone są nauce w każdej postaci (czyt. nie są wyspecjalizowane): Nature lub Science. Ale znacznie częściej jednak zdecydować się musimy na jakiś magazyn nieco pośledniejszy. Następnie wysyłamy pracę do głównego redaktora pisma. Redaktorzy tacy, w większości przypadków, są badaczami, którzy funkcje redaktorskie pełnią honorowo. Redaktor znajduje dwóch lub trzech recenzentów, którzy są specjalistami podobnej do naszej dziedzinie, i prosi ich o opinię na temat naszej pracy. Recenzenci pastwią się nad nią, nic im się w niej nie podoba, każą dorabiać pomiary, zmieniać podpisy grafik, dodawać do cytowanych prac ich własne. Za to wszystko nie biorą ani pensa/centa/złotówki, ponieważ, podobnie jak redaktor, są naukowcami, którzy recenzowaniem parają się honorowo. Reguła kciuka mówi zresztą, że przeciętny badacz na każdą jedną własną opublikowaną pracę powiniene recenzować przynajmniej dwie cudze.

Gdy ta główna część pracy zostanie wykonanana (za darmo!), jakiś biedny, zarabiający grosze redaktor niższych stopni sformatuje naszą publikację tak, aby wyglądała jak wszystkie inne w danym piśmie, doda parę linków do referencji, poprawi układ grafik. Tak przygotowana praca trafia do pisma.

Należy tu też dodać, że coraz więcej czasopism nie jest już dostępna w wersji drukowanej, w związku z czym przez trafia do pisma mam na myśli trafia na półkę w elektronicznej bazie danych wydawnictwa. I dostęp do takiej bazy wydawnictwo za słoną opłatą udostępnia bibliotekom uniwersyteckim. Dostęp, który oczywiście jest niezbędny, ponieważ, zanim się zabierzemy do jakichkolwiek badań, musimy najpierw sprawdzić, czy ktoś już takich nie wykonał i czy nie będziemy odkrywać od nowa Ameryki…

Podsumowując:

Koszt badacza: dostęp do baz publikacji; całkowite koszty badań; czas spędzony na badaniach i pisaniu publikacji.

Koszt redaktora i recenzentów: czas spędzony na czytaniu, poprawianiu, mailowaniu w tę i we wtę.

Koszt wydawcy: bidny pośledni redaktor, którego pensja to ułamek ułamka ułamka tego, co się za jego pracę od bibliotek wymaga.

Nie muszę chyba podsumowywać, że wydawcy narzucają opłaty za niemal zerowy wkład w proces kreacji publikacji. Łatwo więc zrozumieć, że wiele osób się burzy przeciwko tak działającemu systemowi i szuka innych rozwiązań.

drzewo
Wariacja na temat loga Elseviera (które oczywiście jest zastrzeżone). /źródło: flickr; nebojsa mladjenovic (CC BY-NC-ND 2.0)

Skąd jednak nagle ten bojkot Elseviera?

Inspiratorzy tego bojkotu – pod którym imieniem i nazwiskiem podpisało się już prawie 7000 badaczy z wielu szanowanych instytucji badawczych – tłumaczą to następująco:

1. [Elsevier] narzuca wyśrubowane ceny subskrypcji pojedynczych pism;

2. W świetle tych cen jedyną realistyczną opcją dla wielu bibliotek jest zgoda na kupowanie dużych tzw. „paczek”, które zawierają wiele pism, których te biblioteki wcale nie potrzebują. Elsevier w ten sposób zarabia krocie wykorzystując fakt, że niektóre z ich pism są niezbędne.

3. [Elsevier] popiera SOPA, PIPA oraz Research Works Act, których celem jest ograniczenie wolnego dostępu do informacji.

O co chodzi w punkcie drugim? Już wyjaśniam. Według autorów tego tekstu (trudno mi się samemu wypowiadać, bo w końcu nie prenumeruję niczego osobiście) ceny subskrypcji pojedynczych pism są bardzo wysokie. Teoretycznie więc bardziej opłacałoby się zakupić subskrypcję łączoną na kilkanaście czy kilkadziesiąt pism interesujących z punktu widzenia danej instytucji badawczej. Najwyraźniej jednak Elsevier nie pozwala wybierać, które pisma znajdują się w jakim zestawie. Oznacza to, że jeśli na przykład Instytut Badań nad Rakiem chciałby mieć dostęp do (hipotetycznych) pism Cancer Research oraz Journal of Cancer Research, a te znajdowałyby się w dwóch różnych paczkach, to musiałby wykupić obie te paczki! Jeśli rzeczywiście jest to prawda – chociaż przedstawiciele Elseviera gorąco temu zaprzeczają – to powodów do oburzenia jest w istocie bardzo wiele.

Jedno jest pewne, jeśli Elsevier z tonu nie spuści, to narobi sobie baardzo dużo czarnego pijaru. No i żebyście nie mieli wątpliwości: to nie jest tak, że badacze nie mają innej broni oprócz petycji. Jedyne czego im najczęściej brakuje, to organizacja i inicjatywa. O czym Elsevier się już boleśnie przekonał na przykład w 2006 roku, gdy cała redakcja pisma matematycznego Topology zrezygnowała z pracy w proteście dotyczących właśnie wysokich cen subskrypcji. I pod egidą Londyńskiego Towarzystwa Matematycznego założyła nowe pismo, Journal of Topology. Oba wciąż się ukazują, ale Impact Factor nowego pisma jest dwukrotnie wyższy niż oryginału, co dla Elseviera powinno być srogą nauczką.

Innym rozwiązaniem cenowego konundrum jest zaś koncept Otwartej Nauki, według którego dostęp do wyników naukowych powinien być bezpłatny dla każdego obywatela. Ponieważ koniec końców badania finansowane są z kieszeni podatników, czemu więc podatnicy nie mogliby mieć wglądu w owoce tych badań. Pewnego oporu materii ze strony wydawnictw naukowych należy się oczywiście spodziewać – i komentarzy w stylu u nas płaci się też za prestiż publikacji – ale jestem pewien, że nawet przy biznesowym podejściu wydawnictw da się znaleźć wyjście z sytuacji, które zadowoliłoby wszystkich.

Tymczasem w Polsce być może doczekamy się niedługo otwartego dostępu do treści naukowych. A może i nie. A jakże cudownie by było, gdybyśmy doczekali islandzkiego eldorado. Tylko obawiam się, że w obecnej sytuacji na licencję dla 38 milionów ludzi (w odróżnieniu od 300 tysięcy Islandczyków), to nas raczej nie stać…

13 Comments

  1. Inne wydawnictwa naukowe (dziwne, że narzuca mi się przykład również holenderski, ważny dla humanistyki, czyli Brill) prowadzą podobną politykę, a ceny ich książek są po prostu zaporowe. Ostatnio zresztą miałam taką sytuację, że recenzent mojego artykułu uważał, że powinnam uwzględnić w przypisach dopiero co wydaną w tymże Brillu książkę. Problem w tym, że w Polsce nikt jej jeszcze nie ma w bibliotece (recenzent też znał tylko ze słyszenia), w wydawnictwie można było ją kupić za ok. 300 euro, a na amazonie za ok. 220 funtów. Jechałam akurat do Paryża, gdzie w bibliotece mieli, więc pół dnia z trzech tam spędzanych poświęciłam na dotarcie do tej położonej daleko od centrum instytucji i próbę zapisania się. Jak już zakończyłam procedurę, okazało się, że książki nie dostanę, bo z magazynu przysyłają do 17 (o czym nie było żadnej informacji), a zdążyła się zrobić 17.05. Ergo: książki na oczy nie zobaczyłam. Ponieważ nie mam zwyczaju cytować rzeczy, których w ręku nie miałam albo choćby we fragmentach w googlebooks nie poczytałam, miałam ochotę odpisać recenzentowi: „jak mi pan tę książkę zafunduje, to mogę uwzględnić”. Aha, po drodze zdążyła umrzeć gigapedia, co całkowicie pogrzebało moje szanse na zapoznanie się z dziełem. I tak niestety wygląda spora część nauki polskiej…

    Polubienie

  2. Od dłuższego czau pienię się na paru blogach, że cena publikacji czy udostępniania w formie elektronicznej jest zazwyczaj za wysoka. To oczywiste znikają koszty druku, dystrybucji, a przede wszystkim ryzyko związane ze zwrotami. Tłumaczenie wydawców zazwyczaj jest takie, iż w publikacjach elektronicznych autorzy żądają wyższych honorariów (artykuł GW przed kilkoma dniami). Podaje się też problem z reklamodawcami – wiele wydawnictw tak naprawdę zarabia nie na sprzedaży, a na reklamach, które w publikacjach elektronicznych nie są tyle warte.

    Cieszę się, ze wyszła sprawa z Elselvierem – pokazuje ona, że jest jeszcze trzecia przyczyna wysokich cen publikacji elektronicznych: próba „skoku na kasę”.

    W jednej z dyskusji na łamach Archeowieści poruszono problem czasopism Open Access, gdzie autor musi zapłacić za publikację. Najpierw pastwiłem się nad PLoS a potem dałem się przekonać: to jest właściwa droga. W dobrym grancie te 1000 $ na publikację to mało znaczący wydatek, i tak płaci za to podatnik – co owocuje dostępnością dla wszystkich.

    Polubienie

    1. No właśnie koszt publikacji Open Access to jest to, czego w ogóle nie dotknąłem w tekście – bo i nie tego on dotyczył. Ale być może napiszę coś niedługo i o tym, bo wydaje mi się, że istnieje takie błędne przekonanie, że jak publikacja jest Open Access, to jest za darmo. Nie jest – tylko kto inny płaci.

      Natomiast nie rozumiem, dlaczego w czasach, gdy po pierwsze wymaga się publikacji wyników badań (jest to, oprócz finansowego sprawozdania, niejako kolejny, zweryfikowany dowód, że zrobiliśmy to, co obiecywaliśmy w projekcie grantu), a po drugie coraz więcej jest szanowanych wydawnictw tego typu (bo nieszanowanych zawsze było mnóstwo, chociaż ostatnio jest jakiś nowy wysyp), dlaczego nie można kosztu publikacji od początku wpisać w kosztorys? Skoro można wydzielać środki na sprzęt, na delegacje i tak dalej – czy nie można na publikację? A może już się to robi?

      Polubienie

      1. W grantach można wpisać środki na publikację i w tych, które widziałam/uczestniczyłam w ich tworzeniu, były zazwyczaj uwzględnione.

        Polubienie

          1. Open Access Fees (przykłady) ->
            Nature Communications: Authors can either publish through the traditional subscribed access route or make their paper open access through payment of an article-processing charge (APC).
            The article publication charge is as follows:
            $5,000 (The Americas)
            €3,570 (Europe)
            Open-access articles will be published under a Creative Commons license. Authors may choose between the Attribution-Noncommercial-No Derivative Works 3.0 Unported and the Attribution-Noncommercial-Share Alike 3.0 Unported licenses.

            Elsevier: Journals offering sponsored access
            A number of journals published by Elsevier offer authors the option to sponsor non-subscriber access to individual articles. The charge for article sponsorship is $3,000. This charge is necessary to offset publishing costs – from managing article submission and peer review, to typesetting, tagging and indexing of articles, hosting articles on dedicated servers, supporting sales and marketing costs to ensure global dissemination via ScienceDirect, and permanently preserving the published journal article. The fee excludes taxes and other potential author fees such as color charges which are additional.

            Springer: Choosing open access means making your journal article freely available to anyone, at any time in exchange for payment of an open access publication fee (US$ 3000/EUR 2000; excl. VAT).

            Wiley-Blackwell: Authors of accepted peer-reviewed articles have the choice to pay a fee in order for their published article to be made freely accessible to all. The OnlineOpen fee is fixed at US$3000 for most journals. For Journal of Evolutionary Biology, Monthly Notices of the Royal Astronomical Society, Protein Science, and Stem Cells, we are charging different rates;

            Jak widać, nie ma specjalnej różnicy. I prawdę powiedziawszy, każdy z Nas, kto miałby własne wydawnictwo, nie bawiłby się w wydawanie czegokolwiek za mniejsze pieniądze (no powiedzmy, 2000$ to taki dolny limit na polskie warunki).

            Polubienie

  3. Bardzo fajny artykuł!
    Po stronie kosztów wydawnictaw można by jeszcze trochę dopisać (np. oprogramowanie, utrzymanie i serwis platform itp.), ale mimo to, koszty prenumerat są absurdalnie wysokie. Do tego są jeszcze i takie cuda, jak opłata koszona od autora za publikację plus późniejsza za dostęp do pisma (od biblotek).
    @ absurdalne zamówienia publiczne – każdy ma dzisiątki przykładów, od przetargów na ołówki, po sprzęt, który w praktyce jest gorszy niż zamawiany i droższy, niż gdyby go nabyć w byle markecie…

    Polubienie

  4. W tej chwili Elsevier nie ma niestety za dużo do stracenia, miejmy nadzieję że nie mam racji i jednak coś się ruszy. Niestety „duży wydawca” to gatunek z tego samego rodzaju co „duża firma fonograficzna” i stosuje te same zagrania, byle zarobić.

    @mariusz: Co do zamówień publicznych, to jest to temat na sporą książkę (zapewne w klimacie groteski). Bo jak wytłumaczyć np.że zamiast termometrów do lodówek laboratoryjnych dostaliśmy termometry zaokienne, bo spece od zamówień napisali jedynie „termometr” w specyfikacji?

    Polubienie

  5. Takie protesty zdarzały się już w latach 90-tych. Pamiętam utyskiwanie na kosmiczne ceny za pojedynczą odbitkę (20-30 $), która w przypadku niektórych czasopism składała się z np. z 2 kartek (4 stron). Subskrypcje internetowe nie były jeszcze wtedy tak powszechne, a sam Elsevier czy Springer nie były tak potężne jak dzisiaj. Tak, tak. Wtedy skasowano małe wydawnictwa w ten sposób, że je przejęto i Elsevier stał się jeszcze potężniejszy. Małe wydawnictwa zresztą same się prosiły o to, żeby ich tytuły zyskały na prestiżu. A te które się ostały, np. amerykańskie czy brytyjskie doją dutki, tak samo jak Elsevier.

    Teraz jednak, za sprawą internetu, wszystko może potoczyć się inaczej. Na razie, póki co, w Polsce króluje impact factor, indeks Hirscha itd. i listy ministerialne i nie bardzo widać jak się wykaraskać z tego.
    Biorę udział w takim projekcie Open Access Books wydawnictwa Versita, które ma w swoim portfolio także czasopisma Open Access. Ale Versita też podciąga swoją reputację współpracą ze Springerem czy de Gruyterem.

    BTW i off-topic, z tego co zauważyłem, sporo DTP dla Elseviera robią w Indiach, pewnie ze względu na cięcie kosztów. Kiedyś za artykuł autor dostawał chociaż odbitki autorskie, teraz nic, odbitki trzeba osobno zamawiać i płacić za nie.
    A otwarta nauka w Polsce powinna zacząć się od upubliczniania wszystkich wyników grantów. W końcu każdy grant kończy się rozliczeniem i sprawozdaniem. I to powinno być absolutnie publiczne. Zastanawiam się jeszcze nad anonimowymi recenzjami grantów, czy tez nie powinny być jednak jawne (w koncu to publiczne pieniadze). Ja dostawałem recenzje dwuzdaniowe typu: jest za młody, za stary i chce za dużo, za mało pieniędzy. nie wiadomo co z tego wyjdzie, więc na wszelki wypadek nie dajmy mu pieniędzy (i tyle, zadnego meritum).

    BTW* a powiedz mi jeszcze dlaczego świat nie protestuje przeciwko zamkniętym formatom plików komputerowych? Dlaczego otwarta nauka ma byc tworzona na zamknietym oprogramowaniu? Jak składałem zamówienie do Działu Zamówien Publicznych na komputer, to napisalem, zeby karta grafiki była NVidia. Pani mi odesłała mowiac, ze nie moge wymieniac firm z nazwy i podeslala na wzor inne wnioski. W kazdym wymieniano MS Windows jako system operacyjny. Na moje pytanie, jak to? pani powiedziała, ze MS to jednak zupełnie inna firma i ja nie obowiązuje Ustawa o zamówieniach publicznych.

    Polubienie

Dodaj komentarz