Granica przyzwoitości – Wielka Stopa znowu w akcji

Kilka miesięcy temu internety i media naukowe obiegła wieść niebywała: grupa badaczy ze Stanów Zjednoczonych zsekwencjonowała genom mitycznej Wielkiej Stopy i odkryła, że jest on bliskim krewniakiem człowieka: tak bliskim, że prawdopodobnie powstał na skutek stosunku samicy z gatunku Homo sapiens z jakimś pokrewnym małpoludem.

Część środowisko przyjęła to z uśmiechem, jako znakomity żart. Część, niżej podpisanego wliczając, koncept wyśmiała jako objaw problemów ze zdrowiem psychicznym. Część zrobiła to, co w przypadku doniesień tego rodzaju zrobić należy – a mianowicie całkowicie wiadomość zignorowała, jako nic nie znaczący pierd w kloace naukowego wszechświata.

Nikt z nas jednak nie spodziewał się tego, co właśnie nastąpiło – w tym przypadku rzeczywistość przerosła wszelkie oczekiwania, i nawet gdybym próbował wymyśleć prawdopodobny scenariusz publikacji tych wyników, to na taki pomysł bym nie wpadł.

Podróż Wędrowca do Świtu

Cofnijmy się jednak w czasie do listopada, kiedy to do mainstreamu po raz pierwszy trafiła wiadomość o genomie Wielkiej Stopy. Trafiła zaś dlatego, że firma, w której – z tego co rozumiem – pracuje dr Ketchum, główna autorka badania, wypuściła w świat notkę prasową na ten temat. W notce detali na temat samego badania nie było wiele, było za to utyskiwanie dr Ketchum na to, że problem potencjalnego nowego rdzennego hominoidalnego mieszkańca Ameryki nie jest traktowany przez władze z należytą starannością i pilnością, i że natychmiast powinny zostać podjęte kroki zapewniające, że konstytucyjne prawa tych istot nie są łamane.

Obok utyskiwań znalazła się też informacja, że praca znajduje się obecnie w późnym stadium recenzji (chociaż nie podano gdzie), więc wyników należy oczekiwać wkrótce. Teraz dysklejmer – poniższe informacje, mimo że w Londynie są raczej tajemnicą wydawniczego poliszynela, nie są jednak oficjalne i posiadam je z piątej ręki. Niemniej krążą takie ploty, że późnej stadium recenzji było w Nature. Jest to dla mnie sprawa o tyle niesłychana, że tak absurdalna praca powinna zostać odrzucona z miejsca, bez recenzji. Widać jednak redakcja Nature myślała, że może coś się da z tej pracy uratować – a nie ważne w jak okrojonej formie, Wielka Stopa byłaby dojną krową cytowań.

Nature ponoć pracę wysłał do kilku recenzentów (marnując ich czas), a po poprawkach wysłał ją do recenzentów ponownie (marnując jeszcze więcej ich czasu). I ostatecznie pracę jednak odrzucił. Nie wiemy, w jakich jeszcze innych pismach próbowano ją opchnąć, chociaż mam cichą nadzieję, że może wysłano ją także i do Science  – czytelnicy pamiętający mój niedawny zachwyt nad wykorzystaniem amerykańskiej Ustawy o Dostępie do Informacji z pewnością od razy zrozumieją, do czego piję. Gdyby praca była w Science  recenzowana, istniałaby nikła szansa na upublicznienie recenzji. Niestety, chociaż Wielka Brytania także posiada podobne ustawodawstwo o dostępie do informacji, Nature należy do prywatnego przedsiębiorstwa i w tym przypadku mu nie podlega.

Koniec końców jednak praca o Wielkiej Stopie obijała się o już bardzo, ale to bardzo poślednie pisemka. I nagle dzisiaj, jak grom z jasnego nieba, gruchnęła wieść: genom Wielkiej Stopy został opublikowany!

Co czyni pismo naukowe pismem naukowym?

Tutaj kolejny dysklejmer – pracy dr Ketchum osobiście nie widziałem. Prawdę powiedziawszy, poza redakcją i recenzentami w Nature istnieje poważne podejrzenie, że nikt poza autorami jej nie widział. Dlatego na temat samej pracy wciąż nie mogę się specjalnie wypowiadać. Zaręczam jednak, że gdy tylko uda mi się położyć na niej moje niecne łapska, od razu wieścią się podzielę.

Pytanie jednak: skoro nie ma dostępu do pracy, to skąd w ogóle wiadomo, że została opublikowana? Serwisy prasowe otrzymały mianowicie na ten temat informację, odsyłającą do stron renomowanego pisma naukowego De Novo. Nigdy o nim nie słyszeliście? Proszę się nic nie martwić – prawie nikt o nim wcześniej nie słyszał.

Screenshot z artystycznej strony pisma De Novo.
Screenshot z artystycznej strony pisma De Novo.

Otwartodostępowe pismo online, De Novo opublikowało właśnie swój pierwszy numer. Jest to też od razu numer specjalny poświęcony, a jakże, „identyfikacji nowych gatunków, identyfikacji ludzkiego DNA, sądowej analizie włosów, mikroskopii elektronowej” i tak dalej, i tym podobne. A wszystko to w jednej jedynej opublikowanej pracy, opisanej tak:

Novel North American Hominins, Next Generation Sequencing of Three Whole Genomes and Associated Studies, Ketchum, M. S., Wojtkiewicz, P. W., Watts, A. B., Spence, D. W., Holzenburg, A. K., Toler, D. G., Prychitko, T. M., Zhang, F., Bollinger, S., Shoulders, R., Smith, R. (2013)

Pismo oprócz jednej (słownie: jednej!) opublikowanej pracy posiada też stronę internetową. Tutaj jednak wszelkie podobieństwa do pisma naukowego kończą się. Czego pismu brak? Czego brak publikacji? Wyliczania jest tak dużo, że nie bardzo wiem, gdzie zacząć.

– Pismo nie posiada redaktora naczelnego.

– Pismo nie posiada rady naukowej.

– Pismo nie posiada żadnych znamion redakcji.

– Pismo nie posiada wydawcy.

– Nie jest dostępna żadna informacja na temat tego, kto jest odpowiedzialny za wydawanie pisma, żaden adres, internetowy lub nie, nawet adres skrzynki kontaktowej, pod który możnaby skierować zapytania maści wszelakiej.

– Pismo jest – według informacji na stronie – open access, jednak nie figuruje w żadnym znanym mi katalogu pism otwartodostępowych.

– Pismo jest open access, a jednak każe sobie płacić $30 za dostęp do publikacji!

– Artykuł nie posiada żadnego numeru identyfikacyjnego, co oznacza, że żadna szanująca się instytucja przyznająca takie identyfikatory nie ma o nim bladego pojęcia (nie ma DOI, nie ma PMID itd.).

– Domena strony istnieje od 4 lutego 2013 roku, czyli niecałe 10 dni.

– Strona wygląda, jakby wykonał ją trzylatek na ostrych psychotropach.

To już nawet nie jest przypadek pasożytniczego OA – pisma z tej kategorii mają dość wstydu, że spełniać większość warunków, których nie spełnia De Novo, a i tak nie zmienia to faktu, że żaden szanujący się badacz nie powinien w takich pismach publikować.

Wierzyć czy nie? I co dalej?

Jak już powiedziałem, relacje o recenzjach w innych pismach posiadam z piątej ręki. Publikacji nie widziałem. Być może zarówno bezimienny wydawca, jak i nazwani autorzy, są tutaj całkiem bez winy. Być może recenzja pracy dokonała się w ciągu mniej niż tygodnia. Być może pismo jest nowe, ale po prosto miało szczęście, żeby załapać taką publikację na swój pierwszy numer. Być może Wielka Stopa jest człowieczym kuzynem, którego powinniśmy zacząć chronić. I być może słonie potrafią latać. Któż to wie? Ocenę pozostawiam jednak czytelnikom. W końcu każdy z nas ma więcej niż puste powietrze między uszami i potrafi sobie wyrobić zdanie na podstawie posiadanych informacji.

Na koniec warto postawić sobie pytanie: czy dało się w ogóle inaczej? Kwestia, którą w redakcji oczywiście żywo dyskutowaliśmy, bo w końcu genom Wielkiej Stopy do bardzo wdzięczny temat do rozmów w przerwie na kawę. Jedna z moich koleżanek, skąd inąd niesamowicie utalentowana redaktorka, zasugerowała, że praca powinna zostać przyjęta, a następnie opublikowana bez recenzji, za to z towarzyszącym jej komentarzem redakcyjnym. I ja się przychylam do takiego rozwiązania, gdyż i autorzy dostaliby swoje (praca gdzieś, gdziekolwiek – a wyraźnie obojętne im było w końcu gdzie – opublikowana), i pismo zachowałoby godność i integrity nie traktując publikacji jak publikacji, ale jak komentarz, i wreszcie publiczność byłaby przeszczęśliwa, bo mogłaby do woli się naczytać na temat tego, jak nie badać mitycznych gatunków.

I z tą refleksją Was niniejszym zostawię i udam się w poszukiwaniu krążącego już zapewne gdzieś po sieci pliku z artykułem…

3 Comments

      1. Och, robienie sobie „naukowych czasopism”, bo nikt nie chce wydrukować rewelacji, to już nic nowego w obecnym świecie. Ładne parę lat temu ktoś w komentarzach zarzucił mi, że nie znam przełomowej publikacji genetyków dotyczącej pochodzenia Słowian itp. No to poprosiłem o link. Okazało się, że to jakieś rosyjskie „Proceedings of…” wydawane przez prywatną „uczelnię”, która najwyraźniej była bytem wirtualnym stworzonym przez autora pracy i wyznawców jego teorii i metod. Nikt nigdzie na świecie tego pisma nie cytował, nie miało DOI, itd.

        A przy okazji, to jakiś czas temu natknąłem się na fajną odmianę nazwy wspomnianego słynnego angielskiego brukowca zastosowaną przez amerykańską antropolog oburzoną tekstem o „rozrzucaniu szczątków niemowląt przez Rzymian”. Brzmiała ona „Daily Fail”.

        Polubienie

Dodaj komentarz