Co naprawdę niszczy naukę

drzewo

Na początku tego tygodnia przez brytyjskie media przetoczył się jak walec wywiad z tegorocznym Noblistą z medycyny lub fizjologii, redaktorem naczelnym nowego pisma eLife, Randym Schekmanem (wywiad był w radiu BBC4, dla Guardiana Schekman osobiście napisał podsumowanie tej wypowiedzi). W tych materiałach Schekman zarzucił świętej trójcy pism naukowych – pismom Nature, Science i Cell – że niszczą naukę.

Schekman rozpoczął swój tekst w Guardianie bardzo wzniośle:

Jestem badaczem. Moim jest zawodowe środowisko, które osiąga wielkie rzeczy dla ludzkości. Ten świat jest jednak zniekształcony przez niewłaściwe bodźce.

Po tym ustaleniu, że jest badaczem i ludzkości się przysłużył (między wierszami wyczytać można dumę z przyznanej mu w październiku Nagrody Nobla), Schekman szybko przechodzi do zdefiniowania tych niewłaściwych bodźców, tej niepoprawnej motywacji, którą w dzisiejszych czasach kierują się badacze. I bardzo, bardzo szybko zaczyna się pokazywanie winnych palcem: prestiżowe periodyki, w których publikacja zapewnia wielu postęp kariery.

Następnie Schekman wskazuje, że tygodniki te stały się uosobieniem jakości, i że znane są z tego, że publikować mają najlepsze tylko badania – co przekłada się na stosowanie ich przez niezliczone komitety odpowiedzialne za przyznawanie grantów, awansów i stypendiów jako proxy jakości prac w nich publikowanych. Jednakże, stwierdza następnie Noblista, takie postrzeganie tych pism nie odpowiada rzeczywistości; podczas bowiem gdy rzeczywiście wiele publikowanych w nich prac jest na najwyższym poziomie, równie wiele wcale na takim poziomie nie jest.

Randy Schekman następnie szybko przechodzi do krytykowania tych pism za reklamowanie swojego impact factoru, za dbanie o swoją markę, za sztuczne ograniczanie liczby publikowanych artykułów (czyli za sztuczne utrzymywanie selektywności pisma), za niepublikowanie prac demonstrujących inkrementalny postęp, czy wreszcie za to, że po prostu prowadzone są przez zawodowych redaktorów, w odróżnieniu od wielu innych (w domyśle mniej prestiżowych) pism, w których pierwsze skrzypce odpowiedzialne za kształt pisma grają aktywni badacze.

Na koniec Schekman dorzuca: proponuję bojkot. Bojkot pism luksusowych (bo tak, nagminnie we wszystkich materiałach, które widziałem, nazywa Nature, Science oraz Cell). I oświadcza, że od dzisiaj nie wyśle do żadnego z tych pism żadnej ze swoich publikacji.

Tak zatem wygląda wiadomość, którą światu naukowemu oraz naukowemu przemysłowi wydawniczemu wysyła świeżo upieczony Noblista, redaktor naczelny pisma eLife. Na pierwszy rzut oka brzmi to bardzo sensownie – wydaje się też być w jednej linii z wieloma inicjatywami, które w nauce miały miejsce w ostatnich latach, bądź mają miejsce teraz: poczynając od rozpoczętego przez Tima Gowersa bojkotu Elseviera, a kończąc na ogłoszonej wcześniej w tym roku deklaracji DORA.

Pytanie zatem jest następujące: co jest z tą wiadomością nie tak? Odpowiedź krótka jest następująca: tak wiele, że nie bardzo wiadomo od czego zacząć. Począwszy na wydumanej metaforyce przyrównującej trzy wymienione periodyki do bankierów nabijających sobie kabzy kosztem światowego kryzysu finansowego, poprzez hipokryzję człowieka, który dorobiwszy się na pewnym zjawisku, zaleca aby wszyscy ci, którzy swoją pozycję w środowisku dopiero wyrabiają, wraz z nim rzucili się pod koła pociągu, a skończywszy na niewybrednym promowaniu własnego pisma.

W internecie opinie podzieliły się dość znacznie (acz nie niespodziewanie): z jednej strony peany na cześć Schekmana głoszą zwolennicy ruchu Open Access – bo prestiżowa triada otwartodostępowa nie jest, bo filozofią ruchu OA jest nieselektywność i tak dalej, i tym podobne. Nie jest zatem zaskoczeniem, że wsparł go np. jednej z założycieli PLoS, biolog z UC Berkeley Michael Eisen. Z drugiej jednak strony pojawiło się też sporo krytycyzmów pod jego adresem, a jeden przepiękny wpis popełnił Kent Anderson, prezydent amerykańskiego Society for Scholarly Publishing, który napisał w gruncie rzeczy niemal wszystko, co mnie się nawinęło podczas porannego czytania Guardiana we środę. Niemniej jednak pozwolę sobie wiele z jego punktów tutaj powtórzyć.

Rozpocznę może od umieszczonego dość nietypowo w środku wpisu dysklejmera (a nawet dwóch). Po pierwsze, z racji mojej pozycji zawodowej pragnę podkreślić, że opinia, którą tutaj wyrażam, jest (zawsze) moja i tylko moja. Po drugie, zaś chciałbym zaznaczyć, że chociaż tekst Randy’ego Schekmana przyprawił mnie niemal o atak apopleksji, nie jest tak, że się z nim całkowicie nie zgadzam.

Na podobnej zasadzie nie potępiam całkowicie i bezkrytycznie Johna Bohannona – obaj panowie w swoich tekstach mieli/mają wiele racji i poruszają ważne problemy, z którymi zmaga się współczesna nauka. Nie oznacza to jednak, że ktokolwiek ma prawo stawiać się w roli jedynego sprawiedliwego tego świata – a już zwłaszcza nie w sytuacji, gdy jego własna obecna pozycja w dużej mierze wynika z tych problemów.

Jednym z pierwszych, dość oczywistych zarzutów postawionych Schekmanowi, było to, że wiele z jego prac zostało właśnie opublikowane w Nature, Science  oraz Cell (w sumie blisko 50 prac!). A także to, że teraz, gdy wyróżniony już został Nagrodą Nobla i jest tym rodzajem naukowca, który nie musi już nikomu niczego udowadniać, może sobie po prostu pozwolić na bojkotowanie tych periodyków. W odróżnieniu od wielu młodych badaczy, na wczesnych etapach kariery, dla których te publikacje mogą oznaczać być albo nie być w świecie naukowym.

Niektórzy komentatorzy już zwrócili uwagę, że takie podejście może się zemścić – nie na Schekmanie jednak, a na jego studentach. I będzie prawdziwym bojowym chrztem sprawdzenie, jak w konkursach na stanowiska akademickie będą sobie w najbliższych latach radzić jego studenci i współpracownicy, którzy przez lata harówki w jego laboratorium nie dorobią się żadnej znaczącej publikacji (bo tak z dużym prawdopodobieństwem będzie to postrzegane).

Po raz kolejny pojawia się tutaj też inny problem – a mianowicie, obwinianie pism wysokoprofilowych o to, że zewnętrzne i niezależne od nich organizacje, instytucje i komitety, stosują publikację w nich jako wyznacznik jakości. Niewątpliwie wszystkie te pisma przez lata pracowały na taką reputację: robiły to poprzez wyszukiwanie i publikowanie najlepszych badań, pośród wszystkich składanych do nich prac. Trudno mieć teraz o to do nich pretensje. Można natomiast mieć pretensje do tych osób, które chcąc oszczędzić czas czy środki, zamiast solidnie recenzować przedstawiane im projekty, sięgają po drogę na skróty – po ten ‘okropny’ impact factor.

Zresztą cały ten przewijający się przez tekst Schekmana motyw pod tytułem pisma luksusowe, zalatuje nieco nieszczerością. Dlaczego? Schekman jest, jak wspomniałem, redaktorem naczelnym nowego pisma eLife, stworzonego nieco ponad rok temu jako efekt współpracy trzech wielkich organizacji zajmujących się fundowaniem badań biomedycznych: niemieckiego Instytutu Maxa Plancka, amerykańskiego Instytutu Medycznego Howarda Hughesa oraz brytyjskiej fundacji Wellcome Trust.

eLife ma być odpowiedzią ruchu OA dla pism pokroju Nature – wysokoprofilowym pismem, o dużej ilości odrzucanych prac, publikującym tylko najlepszych z najlepszych. Jednocześnie jednak, w nieco schizofreniczny sposób, redakcja pisma od prawie początku odcina się od takich wskaźników jak impact factor (eLife  jeszcze swojego nie ma – pierwszy, niepełny IF będzie miał dopiero być może w czerwcu 2014) i zapowiada, że nawet gdyby IF był astronomiczny, to nie będzie reklamowany na stronie pisma. Taka polityka ma się wpisywać w ten etos nauki nieelitarnej, nieselektywnej, którą eLife ma niby promować.

Jednocześnie jednak pozostaje pismem, które odrzuca 70-80% prac (czyli jest selektywne) i które na swojej stronie zachęca badaczy do składania prac poprzez promowanie faktu, że Schekman dostał Nobla (czyli promuje elitarność).

Dał więc Randy Schekman w swoim tekście dla Guardiana popis hipokryzji: i to dwojaki, bo hipokryzji osobistej (ja, Noblista, będę teraz bojkotował) oraz instytucjonalnej (eLife może i jest selektywny i elitarny, ale i tak jest lepszy).

Mnie jednak osobiście ubodły dwie rzeczy, o których wspomniał, a których nie skrytykowała jeszcze większość komentatorów. Po pierwsze, Schekman mówi, że pisma prestiżowe nastawione są na sensację (bo sensacja to cytowanie), bo prowadzone są przez dziennikarzy, którzy patrzą na świat przez okulary popularności. Z jednej strony takie postawienie sprawy jest niesamowicie obraźliwe dla wielu bardzo solidnych dziennikarzy (bo nie wszyscy przecież pracują w tabloidach). Z drugiej zaś – jest niewyobrażalnie urągliwe w stosunku do wielu zawodowych redaktorów, niżej podpisanego wliczając.

Zawodowy redaktor, chociaż zazwyczaj nie jest aktywnym badaczem, ma bowiem ogromne doświadczenie w dziedzinie, której dotyczy jego/jej pismo. Owszem, instynkt nie zawsze dobrze nam podpowiada, co jest rzeczywiście znaczącym odkryciem, a co zginie w szumie w pięć minut po zejściu z prasy: obiegowa statystyka głosi, że za IF pism takich jak Nature, Science itd. odpowiada jedynie 10% publikowanych w nich artykułów. To znaczy, że 90% nie jest cytowane prawie wcale, zaś 10% – jest cytowane dziesięciokrotnie bardziej niż to wynika z IF.

To, o czym się często zapomina, to to, że te statystyki dotyczą najprawdopodobniej w równym stopniu pism nieprestiżowych. Jedyna różnica jest taka, że publikacje pracujące na IF są cytowane gorzej – co może być odzwierciedleniem ich postrzegania poprzez IF pisma, w którym się pojawiły, ale w równym stopniu może po prostu oznaczać, że są gorsze od prac publikowanych w prestiżowej triadzie. Przesłanie jest natomiast takie, że redaktorzy akademiccy (dowodzący bardziej specjalistycznymi periodykami) wcale nie są wiele lepsi w wynajdywaniu dobrych prac (o ile są lepsi w ogóle; tu przypominam tylko mój wpis o eksperckich wpadkach).

Druga kwestia, którą poruszył Schekman, jest poniekąd powiązana z problemem wynajdowania jak najlepszych prac. Badacz narzekał bowiem na to, że pisma prestiżowe poszukują wyników ekstremalnych: wyjątkowych, pokazujących bardzo duże efekty, kontrowersyjnych. Że w związku z tym odmawiają publikacji prac próbujących zreplikować opublikowane już wyniki. A wiemy, jak wielkim problemem w nauce jest właśnie to, że olbrzymia liczba publikowanych badań nie jest powtarzalna.

Ma więc w tym sensie Schekman rację: naukowy przemysł wydawniczy musi temu wyjść naprzeciw i umożliwić badaczom publikowanie prac, które nie wnoszą do naszej wiedzy nic nowego – poza tym, że potwierdzają uprzednio zaprezentowane wyniki. Takie inicjatywy już istnieją i sam jestem ich wielkim fanem. To, co nie podoba mi się w wypowiedzi Schekmana, to insynuacja, że wszystko byłoby cacy, gdyby nagle wszystkie pisma przestały sprawdzać, jak wielki postęp demonstrują wyniki badań.

Cóż bowiem stałoby się, gdybyśmy przestali pytać o ten czynnik nowości (ang. novelty), który gubi tyle z prac nadsyłanych nie tylko do Nature, Science i Cell, ale i do wielu innych mniejszych i większych pism? Co by się stało, gdybyśmy przestali patrzyć na to, czy prezentowane wyniki są przełomowe? Innowacyjne? Rewolucyjne?

Odpowiedź jest prosta: nauka stanęłaby w miejscu. Gdyby jednakowo ceniono prace tylko replikujące uprzednie wyniki i prace, które przełamują bariery tego, co jest możliwe, wszyscy jak jeden mąż zajęliby się tymi pierwszymi z prostej przyczyny. Bo bezpieczniej jest odtworzyć coś, co już pokazano, niż wykonać skok w nieznane nie wiedząc, czy ryzyko nam się opłaci. A Randy Schekman wysyła w świat wiadomość sugerującą, że właśnie taka stagnacja byłaby najlepsza.

Podsumowując, jak widzicie, nie jestem pod wrażeniem. Wydaje mi się, że Randy Schekman przedobrzył – i to bardzo – i że za całą tą bojkotową fasadą jego wywiad i tekst w Guardianie służyły raczej wykorzystaniu tego, że we środę odbywał się noblowski bankiet w Sztokholmie, więc siłą rzeczy oczy całego naukowego świata były skierowane na laureatów. A jakiż moment jest lepszy, by wsadzić szpilę i dogadać swoim konkurentom, niż gdy patrzy na nas cały świat?

Być może to wezwanie do bojkotu ma jakiś sens. Być może jest jakaś racja w tym, że należy co poniektórym wydawcom pokazać palec. Ten sens i ta racja nie znalazły jednak drogi do prasy – a cały bojkot próbuje się uzasadnić za pomocą pobudek nie tylko błędnych, ale i nie do końca uczciwych. W ten sposób, zamiast wesprzeć inicjatywy w stylu tej Tima Gowersa, Randy Schekman jednym tekstem potępiającym Nature, Science i Cell zaszkodził tym inicjatywom bardziej, niż polityka wydawniczy tych trzech pism razem wziętych.

5 Comments

  1. A moim zdaniem w CNS (bo tak nazywa sie Trojce Swieta czasopism) publikowane sa zmarszczki na plaskim stole rzeczywistosci. Wybryki natury, ciekawostki, wyjatki jesli ktos woli, ale nie prawdziwe mechanizmy. I moze 1% z tego okaze sie kiedys mechanizmem uniwersalnym, ale wiekszosc to tylko wypadkowa z okolicznosci systemu i kreatywnosci badacza. I zeby nie bylo, ze nie chce tam publikowac – chce, bo nadal daje to wieksza sile przetargowa w szukaniu pracy. Wiec nie bede bojkotowac.
    Czy wiec RS ma racje – pewnie troche ma. A czy jest arogancki – pewnie troche jest.
    Ale mam pytanie do autora bloga, bo bardzo mnie to nurtuje – czy edytorzy czasopism sa jakkolwiek wynagradzani za to, ze praca, ktora „nadzorowali” ma duzo cytowan? Albo za to, ze zyskala rozglos w mediach? A jesli tak jest to czy ma to wplyw na ocene manuskryptow? A moze jest presja od „gory”, zeby prace, ktore beda gwarantowaly rozglos czasopismu puszczac szybciej do recenzentow? Nie mam pojecia jak jest, ale wydaje mi sie, ze to jest samonapedzajaca sie maszyna i jesli ktos tego nie bedzie staral sie powstrzymac (nawet przez probe wlozenia slomki pomiedzy szprychy) to ta machina bedzie sie tylko krecic szybciej i szybciej…
    Swoja droga – nie ma co sie martwic o studentow czy postdokow od RS – w koncu nie dosc, ze pracowali u Noblisty (gwarancja sukcesu), to jeszcze napisal manifest, wiec wiadomo dlaczego nie maja publikacji w CNS :-)

    Polubienie

  2. Aha, ciekawe.
    Kwestia nowości. Skojarzyło mi się z „Istotne i nieistotne w nauce” niejakiego Grabowskiego. Mało kto o tym pisze.
    (o to:)

    Polubienie

Dodaj komentarz