Jak rejestracja znaków towarowych wspomaga rozwój nauki (tl;dr;bs)

Nie, ten wpis nie będzie o tym, o czym myślicie, że będzie. Nie będzie mianowicie o rozwoju nauki i technologii w pierwszej kolejności. I nie będzie o rejestracji znaków towarowych rozwiązań technicznych.

Będzie za to o komunikowaniu nauki; o tym, jak to wygląda dzisiaj dzięki wszechobecnemu internetowi (wszechobecnemu gdzie-niegdzie należałoby dodać – jak donosiły media na początku lipca, w Polsce dostęp do szerokopasmowego internetu ma co ósma osoba, co plasuje nas na szarym końcu Europy w tej dziedzinie); o tym, co to jest Nauka 2.0 i dlaczego nie jest to to, o czym myślicie. I wreszcie o mojej najświeższej obserwacji – jak rejestracja znaku towarowego rzuciła Naukę na nowe tory (z przymrużeniem oka)…

Na początek mały rant ode mnie na kondycję polskiej blogosfery naukowej. Lub raczej jej braku (swoją drogą, robiąc mały research do tego tekstu odkryłem, że niedawno na HiM narzekał na to samo jeden z autorów). Z tej kondycji wynika bowiem to, że wielkie problemy światowej społeczności blogerów naukowych omijają nas szerokim łukiem. Bo też i blogerów naukowych polskojęzycznych jest  tyle, co kot napłakał. Blogi publikujące regularnie o nauce (i podkreślam – nauce, a nie pseudonauce, paranauce itp., bo tego jest znacznie więcej) można policzyć na palcach jednej ręki. W dodatku regularnie oznacza tutaj: co najmniej ze dwa razy w miesiącu. Nie jest to regularność, jakiej należy jednak oczekiwać od blogera – to, czego należy oczekiwać, to tempo z jakim np. Ed Yong dostarcza swoich nowych tekstów (do tego stopnia, że gdy w tym tygodniu miał spotkać się na lunch z innych blogerem naukowym, Davidem Dobbsem, ten drugi na swoim twitterze napisał: Expect to see him blog while eating). Jedynym polskim blogiem o nauce publikującym z taką satysfakcjonującą częstotliwością są chyba Archeowieści.

Wiele wynika także z charakteru polskiego blogera naukowego – czterech na pięciu pracuje za granicą, zazwyczaj na uczelniach albo jako researcher albo wciąż jeszcze pisząc doktorat. W tym drugim przypadku istnieje spore ryzyko, że po zakończeniu doktoratu przez autora blog obumrze (ja z pewnością mam takie obawy co do nicprostszego – i pomyśleć, że wszystko zaczęło się jako eksperyment!). Brak więc w polskiej naukowej blogosferze autorów, którzy trwali by tam przez lata i pisali często i gęsto. To może oczywiście wynikać z wielu powodów. Przede wszystkim więc, aby pisać z codzienną częstotliwością teksty dłuższe niż paragraf (vide ponownie Ed Yong) trzeba mieć na to czas. Najlepiej by oczywiście było, jakby się za to pisanie jeszcze zarabiało przy okazji. Oznacza to, że w Polsce niewielu jest naukowych freelancerów – bo nie tylko kokosów się na tym nie zrobi, ale i utrzymać się w ogóle ciężko. Blogerzy-naukowcy zaś po prostu nie zawsze mają czas – bo kiedyś w końcu muszą jeszcze uprawiać naukę, a nie tylko o niej pisać.

Autorom anglojęzycznym niewątpliwie pomaga też znacznie bardziej pojemny rynek wydawnictw naukowych. Na polską Wiedzę i Życie odpowiedzią jest New Scientist, Scientific American, Seed, Wired, National Geographic, Nature i Science (te pisma utożsamiane z publikacją tylko peer-reviewed research też w końcu publikują sporą liczbę tekstów newsowych), żeby wymienić tylko kilka.

W związku z tym, że jest nas tak niewiele, nie zbieramy się w żadnych sieciach, na żadnych stronach, na żadnych portalach. Owszem, zaglądamy często na SB, Discover Blogs, czy Science 2.0; korzystamy z dobrodziejstwa researchblogging.org (jeden pomysł Seed, który nie tylko wypalił, ale jeszcze ma szansę uniknąć problemów trawiących społeczności typu SB, bo jest tylko agregatem notek o nauce, więc nie pokazuje wszystkich tych na dłuższą metę nudnych rantów o tym kto komu i dlaczego, a dlaczego nie), i ogólnie pławimy się w tym anglojęzycznym blogowym dobrodziejstwie, ale nie partycypujemy – ani jako jednostki, ani jako polska społeczność blogowa. Nie korzystamy więc z możliwości wymiany myśli, pomysłów, źródeł, w stopniu, w jakim moglibyśmy, ale też unikamy niepotrzebnych utarczek na temat pojęć – bo też i bardziej zajmuje nas pisanie o nauce, niż pisanie o pisaniu o nauce.

A właśnie o pojęcia tutaj chodzi. Internet nie tylko otworzył nam drzwi na świat, ale też w ciągu zaledwie ponad dekady zmienił  wrota od stodoły w drzwi automatyczne, które rozpoznają każdego, kto przez nie przechodzi, i witają radosnym „Dzień dobry, nicprostszego!”. Ten rozwój internetu zaowocował pojawieniem się zjawiska nazwanego Web 2.0. Web 2.0 to miała być nowa era internetu – sieci tworzonej nie tylko dla, ale i przez użytkowników. To oznaczało zmianę charakteru treści pojawiającej się w internecie, ale także zmianę całego interfejsu – bo ten musiał stać się bardziej przyjazny. Wielkimi przestawicielami Web 2.0 są np. Wikipedia, Google, WordPress, Facebook, czy wreszcie Creative Commons.

Web 2.0, pomimo krytyki, która spadła na autorów pojęcia, stał się swego rodzaju pionierem – nazywanie nowych zjawisk tym symbolem 2.0 miało potem oznaczać zmianę funkcjonującego zjawiska na coś nowego, bardziej przyjaznego dla użytkownika, bardziej interaktywnego, bardziej open-source‚owego, bardziej bardziejszego po prostu. Od 1999 roku, kiedy termin ten pojawił się po raz pierwszy, świat ujrzały m.in. Library 2.0, Enterprise 2.0, Travel 2.0, Government 2.0, a nawet, o zgrozo, Porn 2.0.

Wreszcie też ktoś wpadł na pomysł, żeby użyć tego hasła w odniesieniu do nauki. I tak powstało Science 2.0.

Science 2.0, czy też Nauka 2.0, to w powszechnym rozumieniu określenie pewnego zjawiska, u podstaw którego leży szeroko pojęta współpraca pomiędzy badaczami: dzielenia się obserwacjami, wynikami i pomysłami na platformach tzw. otwartych. Nauka 1.0 – czyli taka, jaką wszyscy znamy, to mozolne prowadzenie doświadczeń, gromadzenie wyników i wreszcie żmudna analiza dokonywane w zaciszu własnego laboratorium i własnej grupy badawczej. To, co prezentuje się światu to zaś tylko wyimek, wyciąg z tej olbrzymiej całości zapodany w postaci publikacji czy wystąpień konferencyjnych. W Nauce 2.0 dostęp innym badaczom daje się do całego procesu.

I tak u podstaw Nauki 2.0 leży kilka konceptów: znacznie szerzej niż dotychczas rozumiana współpraca; open data – czyli udostępnianie swoich (pełnych) wyników on-line; data driven science – czyli nauka sterowana napływem danych (to jest zjawisko warte notki samo w sobie, gdyż zmienia całkiem paradygmat nauki jako procesu stawiania hipotez i popierania ich dowodami; w tej nowej nauce najpierw zdobywamy dowody, a potem zastanawiamy się, na jakie pytanie można dzięki temu odpowiedzieć); wreszcie bardzo ważnym punktem Nauki 2.0 jest komunikacja – tak więc wszelkiego rodzaju sieci naukowe, portale, blogi itd.

Jedną z pierwszych osób, które zaczęły też dużo o Nauce 2.0 mówić, pisać i publikować, jest Hank Campbell, założyciel strony Scientific Blogging (niedawno przemianowanej na Science 2.0), gromadzącej niebywałą wprost ilość blogerów naukowych – i będącą platormą prawdziwie otwartą (w odróżnieniu np. od SB, które jest platformą tylko dla wybrańców – ale też oznacza to, że wybrańcy muszą sobą coś reprezentować). Czy był Hank Campbell twórcą pojęcia Nauki 2.0 – trudno powiedzieć. Prawdopodobnie nie. Jednak to on właśnie, co należałoby dodać było dość zuchwałe, zarejestrował Naukę 2.0 (a raczej Science 2.0 – więc do boju, Nauka 2.0 ciągle jeszcze jest do wzięcia) jako znak towarowy. Jak sam twierdzi, po to, aby ludzie przestali wykorzystywać to pojęcie w celach zarobkowych, przeinaczając jego sens.

Czyli niby, że cel szczytny. A jednak.

Otóż Hank w ogólności bardzo nie lubi, gdy kto inny zabiera laury mu należne. W szczególności zaś chołubi ten nieszczęsny znak towarowy, jak największy skarb, twierdząc, że każda inna osoba, która próbuje używać określenia Science 2.0, robi to błędnie, a do tego nielegalnie.

Pojawia się pytanie: czy można zarejestrować jako znak towarowy nazwę zjawiska? Odpowiedź oczywiście brzmi: można. Zresztą Campbell nie był tu pionierem, wcześniej na przykład CMP Media zarejestrowała Web 2.0. Jednak o ile Web 2.0 kojarzy nam się z czymś bardziej komercyjnym, o tyle u podstaaw Science 2.0 leży właśnie to oderwanie od komercji. Czemu więc naprawdę miała ta rejestracja Science 2.0 służyć?

I jak to się wszystko ma do rozwoju nauki (2.0)?

Otóż jakiś miesiąc temu środowiskiem blogerów naukowych związanych z portalem SB wstrząsnęła PepsiGate, o której może słyszeliście, a może nie. Rozwodził się nie będę (polecam wyguglować). Dość powiedzieć, że na skutek tego portal opuściło kilkoro blogerów zdegustowanych zachowaniem grupy medialnej Seed, będącej właścicielem platformy. Był to kolejny zresztą cios dla SB, po wcześniejszej utracie znakomitych blogerów naukowych takich Ed Yong (dlaczego Yong zdecydował się przenieść – nie wiem i nie wnikam).

Blogerzy, którzy opuścili SB zawieszeni są jednak w swego rodzaju próżni. Trudno im teraz przyłączać się do platform takich jak Science 2.0, bo tego rodzaju społeczności kształtują się latami i nie przyjmują dobrze nowych nabytków o już wyrobionej marce – raczej tworzą nowe marki. Z kolei dla autorów z wyrobioną marką mieszanie się od nowa z pospólstwem to krok w tył. Logiczne są więc dwa posunięcia – wyjść całkiem na swoje lub stworzyć całkiem nową platformę. Obie te opcje zostały wykorzystane, nas interesuje ta druga. Platforma nazwana została Science 2 point 0 i u jej podstaw leżały te same szczytne ideały, co u podstaw Science 2.0, z kilkoma dodatkami – o ile Science 2.0 to platforma czysto blogowa, o tyle Science 2 point 0 miała naprawdę służyć Nauce 2.0 – czyli być platformą nie tylko wymiany myśli, ale i danych.

Jak tylko jednak hasło Science 2 point 0 pojawiło się w internecie, zawrzało. Zawrzało od Hanka, zawrzało od jego popleczników. Zdrada! Potwarz! Złodziejstwo! Bo przecież Science 2.0 to zarejestrowany znak towarowy. No może i jest, ale gdzie te szczytne ideały, Hank?

A ideały mianowicie szlag trafił. Cóż więc miała biedna nowa platforma Science 2 point 0 zrobić? Zrezygnowała z nazywania się 2 point 0 oczywiście. Ale ponieważ służyć ma, jak powiedziałem, do wielu więcej celów, niż tylko blogowanie o nauce, jedynym słusznym posunięciem wydawało się nadanie odpowiedniego jej imienia.

Bora Zivkovic/ Przedruk za zgodą Macmillan Publishing Group: NatureNews 2007; Corie Lok ©2007

I tak narodziła się nowa platforma Science 3 point 0. Czyli nowa Nauka 3.0 – wdrażająca wreszcie wszystkie wartości Nauki 2.0 w życie. Myślę, że dobrym znakiem, dobrym zwiastunem tej platformy, jest przyłączenie się do niej – po opuszczeniu z hukiem SB Bory Zivkovica, który jest wielkim zwolennikiem open access, a od niedawna też współpracownikiem Public Library of Science publikującej recenzowane pisma naukowe PLoS ONE i pokrewne – o otwartym (czyt. niepłatnym – takim, jak nauka i jej owoce powinny przecież być) dostępie. Czy Science 3 point 0 przetrwa – nie wiadomo. Ale jeśli tak, to dla nauki otwartej, open-source‚owej, wreszcie powszechnie dostępnej byłby to wielki krok.

A ten mentalny krok naprzód, to przedefiniowanie pewnego zjawiska, nigdy zapewne nie miałoby miejsca, gdyby nie te dość małostkowe zagrywki Campbella. Well, thank you Hank, to może być Twój prawdziwy wkład w rozwój nauki. Żeby nie powiedzieć Nauki 3.0.

10 Comments

  1. Dziękujemy za zainteresowanie i najmu ludzie wiedzą, jak cyniczny niektórych członków społeczności online nauka może być. Naprawdę doceniam to, rozprzestrzeniania się nasze przesłanie do narodu polskiego. Wszyscy będą mile widziane – nawet, jeśli chcesz mówić w języku polskim! Proszę wybaczyć gramatyki – winię Google Translate.

    Thank you for your interest and letting people know how cynical some members of the online learning community can be. I really appreciate it, spread our message to the Polish nation. All are welcome – even if you want to speak in Polish! Please forgive the grammar – I blame Google Translate. [tł. PL – Rafał, bo oryginał brzmi lepiej]

    Polubienie

    1. Ojoj, uderz w stół. Badania.net nie jest per se blogiem. Być może był nim na początku, jak go Michał Parzuchowski zakładał, ale teraz jest raczej serwisem popularnonaukowym. A jest to rozgraniczenie ważne, bo to oznacza, że ma wielu autorów, a blogi z definicji są dziennikami, więc prowadzone muszą być przez jedną osobę. Czasem przed dwie lub trzy, ale i to rzadko. Natomiast Archeowieści Wojciecha Pastuszki to serwis, well, Pastuszki i nikogo więcej.

      Nazywanie badania.net serwisem, a nie blogiem, czuję, że muszę podkreślić, w żaden sposób mu nie uwłacza. Lepiej tylko stronę definiuje.

      Polubienie

      1. „Uderz w stół”, tak :D
        Z tym blogiem i serwisem to zawiła sprawa, bo w sumie formalnie jesteśmy blogiem, ale wygląda to faktyczne jak serwis ;)

        Muszę zaznaczyć, że to co napisałeś w swoim (świetnym) artykule porusza bardzo ważną kwestie. Jest na przykład taki problem, że strony/blogi o tematyce naukowej nie mają właściwie miejsca gdzie można by się promować. Rzadko w polskim internecie pojawiają się zakładki czy działy „nauka”, najczęściej próbuje się to podciągnąć pod „edukację”, co moim zdaniem jest kompletnie bez sensu…

        Polubienie

  2. „But should”? Mnie się inaczej skojarzyło :-P

    A co do blogowania po polsku i satysfakcjonującej częstotliwości, to mam tu kilka uwag. Po pierwsze, nie możemy oczekiwać polskich blogów pisanych przez naukowców dla naukowców (niezależnie od tego, czy sam blog jest naukowy, czy raczej popularnonaukowy) — dlatego że te są po angielsku niezależnie od narodowości autora, fullstop. Cause it’s science, and science is in English.

    Gorzej: nawet blogi popularnonaukowe będą miały umiarkowany zasięg, bo znakomita większość potencjalnych czytelników zna angielski na tyle, żeby korzystać z olbrzymiego skarbca anglojęzycznej blogosfery. O nauce łatwiej się pisze i czyta po angielsku.

    Sam mam często duże wątpliwości, czy mój blog ma w ogóle jakiś sens. Ci, którzy się na nim regularnie objawiają, znają angielski. A gdybym pisał po angielsku, mógłbym liczyć na znacznie większy zasięg i audiencję. To dlaczego piszę po polsku?

    W moim przypadku decydującym argumentem jest to, że pisanie bloga po polsku jest ćwiczeniem językowym. Siedzę już za granicą tak długo, że naprawdę mam coraz większe kłopoty z mówieniem po polsku. Gdyby nie to, sam nie wiem, czy pisałbym bloga po polsku (i czy w ogóle pisałbym bloga).

    To, oraz szrotówek kasztanowcowiaczek, która to nazwa jest po prostu najpiękniejsza po polsku.

    Polubienie

    1. No właśnie dlatego miałem wrażenie, że wyjaśnienie może być potrzebne…

      Co do blogowania – nie zgodzę się. W moim odczuciu, blogować o nauce należy nie tylko dla naukowców w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale i dla naukowców amatorów – czyli po prostu ludzi zainteresowanych nauką. A takich jest w Polsce wielu i jest dużą niesprawiedliwością zakładania, że dla nich nie trzeba, bo i tak sobie po angielsku mogą doczytać. Z kilku powodów.

      Po pierwsze, bo bardzo często angielskiego po prostu nie znają w stopniu wystarczającym. Tu dwa biegunowo różne przykłady: dzieciaki w wieku średnioszkolnym, które mogą być nauką zainteresowane, często angielskiego nie znają na tyle, aby sobie z ciężko strawniejszymi wyjaśnieniami po angielsku poradzić. Bo najczęściej dopiero się go uczą i to jeszcze nie na tym poziomie (wiesz ty, ilu studentów ma problemy z czytaniem prostych prac po angielsku?). Więc i owszem, coś tam mogą sobie doczytać na bieżąco może na Science Daily albo PhysOrg albo innych takich, ale te portale oczywiście publikują tylko press releases, rzadko jednak tłumacząc dokładniej, o co w pracy chodzi i skąd się to bierze i dlaczego w ogóle jest to problem. A z kolei literatura, o której piszą, jest już za techniczna, zbyt fachowa – nawet jakby taki przeciętny uczeń miał do niej dostęp (do-co?). Drugi biegun to pokolenie, które się w szkołach jako języka obcego uczyło radzieckiego. Przykład: mój dziadek, który z wykształcenia to nawet nie wiem, czym jest, ale pracował całe życie na AGH, więc jakiś tam background techniczny na pewno ma. Po przejściu na emeryturę rozwijał i nadal rozwija swoją fascynację nauką – i to nie tylko tą techniczną, ale life science też, ale i fizyką najnowszą także. To on pierwszy podrzucił mi Samolubny Gen, jak miałem jakieś naście lat. To on podrzucił mi Trzecią Falę i Trzeciego Szympansa. A ostatnio jak byłem w Polsce sprezentował mi dwie kolejne książki – jedną o Hipotezie Medei, a drugą z fizyki i kosmologii (nie pamiętam tytułów niestety, bo książki na razie czekają, aż się uporam z Karafką La Fontaine’a). Dziadek jest więc entuzjastą nauki niesamowitym. Jednak Polska prasa nie dostarcza mu pożywki wystarczającej, a powiedzmy sobie szczerze, Świat Nauki po pewnym czasie przestaje być wyzwaniem. Pozostaje mu więc lektura książek z serii Prószyńskiego Na Ścieżkach Nauki – bo też i jest to chyba jedyna seria, która trwa i trwa i nie umiera (dawniej były te książeczki z wstążką, czy wstęgą Mobiosa, ale nie wiem, czy to jest dalej wydawane). No i co tu dużo gadać – dziadek po radziecku to i może, ale angielskiego niestety nie zna.

      Po drugie, zapomniałem co miałem powiedzieć, tak się rozpisałem w pierwszym akapicie. Zresztą chyba i tak wspomniałem w nim o większości punktów: nieznajomość angielskiego; brak dostępu do literatury fachowej; potrzeba analizy problemu w języku zrozumiałym dla obu stron – nadawcy i odbiorcy.

      Jest sporym nadużyciem zakładanie, że o nauce czytają tylko naukowcy albo że nauką tylko naukowcy moga być zainteresowani. Zresztą pytanie, jak zdefiniować tutaj naukowca – jako badacza na pensji w ośrodu badawczym? Czy kogokolwiek, kto po prostu chce zadawać pytania?

      Podsumowują, bo już straciłem dawno wątek i tak: po polsku blogować o nauce trzeba i należy. I nie należy się, ani nikogo innego, zrażać tym, że większość publikacji jest po angielsku. Bo angielski jeszcze nie jest światowy mimo wszystko. A poza tym jak sam powiedziałeś, pewne rzeczy po prostu ładniej się po polsku nazywają :)

      P.S. A jako ćwiczenie językowe – tak i owszem, jak najbardziej. Myślę, że każdy zagraniczny polskojęzyczny bloger na jakimś etapie tak o swoim blogowaniu myśli.

      Polubienie

      1. Co do blogowania – nie zgodzę się. W moim odczuciu, blogować o nauce należy nie tylko dla naukowców w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale i dla naukowców amatorów – czyli po prostu ludzi zainteresowanych nauką.

        No ale właśnie oni albo już czytają blogi po angielsku, albo niedługo będą.

        Bo najczęściej dopiero się go uczą i to jeszcze nie na tym poziomie (wiesz ty, ilu studentów ma problemy z czytaniem prostych prac po angielsku?).

        Z mojego doświadczenia ze studentami, którzy miewają podobne problemy, najlepszym sposobem jest zanurzyć ich w anglojęzycznej literaturze i kulturze — na codzień. Tzn. pisze się po angielsku, czyta się po angielsku i nawet w laboratorium mówi się po angielsku. I idzie. Ci, którzy się interesują nauką, bardzo szybko odkrywają anglojęzyczną pop-sci. Z mojej perspektywy jest to dość krótki okres przejściowy, kiedy człowiek chce czytać o nauce, a jeszcze nie może po angielsku (bez jaj, Pharyngula to nie jest ani Moby Dick, ani PNAS).

        Drugi biegun to pokolenie, które się w szkołach jako języka obcego uczyło radzieckiego.

        Np. ja.

        No dobra, zgodzę się opisujesz pewien target, który i ja dostrzegam, i rzeczywiście istnieje. Ale jakoś dziwnie podejrzewam, że stanowi on margines czytelników Twojego bloga.

        Co do naukowców… weź pod uwagę, że blogując po polsku, ale żyjąc za granicą wykluczasz swój blog z naukowego otoczenia, w którym funkcjonujesz. Just saying.

        (dawniej były te książeczki z wstążką, czy wstęgą Mobiosa, ale nie wiem, czy to jest dalej wydawane)

        Plus minus nieskończoność. Trzeci szympans się w tym ukazał. Oraz książka Majewskiej.

        Polubienie

  3. Muszę od razu jako komentarz dodać, że poza tym nieszczęsnym epizodem z rejestracją Science 2.0, Hanka Campbella podziwiam za jego wkład w rozwój Nauki 2.0 w ogólności, a w rozwój platformy Scientific Blogging w szczególności. Zresztą Scientific Blogging jest prawdopodobnie najlepszą, a na pewno największą, tego typu platformą na chwilę obecną. Ale ta rejestracja, serio, szczeniacka zagrywka (bardziej szczeniacka, że się jej uczepił, jakby życie od tego zależało).

    I drugie wyjaśnienie: tl;dr;bs = tl;dr; but should ;)

    Polubienie

Dodaj komentarz