Drogi redaktorze, recenzent złamał mi serce…

W lipcu pisałem trochę o tym (bezwstydnie zrzynając z esejów w JCS), jak rozszyfrować, co oznacza list z decyzją z pisma naukowego – czyli jak rozpoznać, kiedy nasza praca została odrzucona definitywnie, kiedy została odrzucona warunkowo (i jakie to były warunki), a kiedy została zaakceptowana, nawet jeśli list brzmi, jakby była odrzucona. Pisałem też o tym, jak na list z decyzją odpowiedzieć tak, aby recenzenci spojrzeli na nasze poprawki przychylnym okiem i być może zmienili zdanie.

Czasem jednak zdarza się, że niezależnie od starań autorów, praca jest i tak odrzucana. W takiej sytuacji pozostają dwie możliwości: można zebrać swoje manatki i udać się do innego pisma lub, alternatywnie, można się od decyzji odwołać.

Odwołując się od decyzji trzeba być jednak bardzo ostrożnym. Odwołanie adresowane bowiem jest do, po pierwsze, redaktora naukowego, a po drugie, do recenzentów. O tym, czego redaktor pisma nie ma ochoty wysłuchiwać w odwołaniach, pisałem w zeszłym roku.

Decyzje o odrzuceniu pracy mogą być bardzo frustrujące. /źródło: flickr; Creative Ignition (CC BY 2.0)
Decyzje o odrzuceniu pracy mogą być bardzo frustrujące. /źródło: flickr; Creative Ignition (CC BY 2.0)

Pierwsza podstawowa rada jest prosta: nie należy redaktorowi ubliżać. Sprawa wydawać może się oczywista, ale nie wspominałbym o tym, gdyby nie zdarzało się to znacznie częściej, niż można sie spodziewać. Autorzy często swoje obelgi ubierają co prawda w dwuznaczne zwroty i aluzje, licząc chyba na to, że po drugiej stronie internetu siedzi pięciolatek, który nie potrafi czytać. Niespodzianka jednak: redaktor nie tylko nie jest niewykształconym pięciolatkiem, ale w dodatku jest zazwyczaj doktorem nauk wszelakich, który między wierszami także potrafi czytać. Więc uszczypliwości należy w takiej sytuacji zostawić raczej dla swoich studentów.

Jest oczywiście znacznie więcej przykazań dotyczących tego, co należy, a czego nie należy robić. W przedwakacyjnym szale dostałem kilka odwołań od moich decyzji (a proszę pamiętać, że decyzję po recenzji podejmuję na podstawie tychże recenzji, więc obwinianie mnie o ich treść jest nie na miejscu). I rzuciło mi się kilka rzeczy w oczy, którymi tutaj się podzielę. Lista nie jest w żadnym stopniu wyczerpująca, powiedziałbym nawet, że jest bardzo powierzchnowna, a więcej punktów dodawać pewnie będę w przyszłości.

Po pierwsze zatem, poza wyjątkowymi sytuacjami nie powinno się odwoływać od decyzji, które nie są kategorycznym odrzuceniem. W moim zestawie decyzji jest to decyzja „na miłość trzeba sobie zasłużyć”. Chociaż pismo nie jest zdecydowane czy chce czy nie chce pracę opublikować, jeśli autorzy są w stanie wykonać pewne poprawki, jest duża szansa, że zostanie ona zaakceptowana. Jedyną przyczyną, dla której możnaby odwoływać się od takiej decyzji jest konkurencyjna praca, o której wiemy, że też jest już gdzieś rozpatrywana – a to dlatego, że oprócz daty publikacji w niektórych przypadkach liczyć się będzie data złożenia pracy w piśmie. Jeśli jednak nic takiego nie ma miejsca, odwołanie to walka z wiatrakami.

Po drugie, odwołując się od decyzji i pisząc list do recenzentów odpowiadający na ich zarzuty, należy unikać obrażania ich osobiście, a już w szczególności ich kompetencji. Redakcje spędzają często bardzo wiele czasu, aby dobrać recenzentów najlepiej kwalifikowanych do oceny danej pracy. Czasem też dobierają recenzentów, których proszą o ocenę tylko jednego szczególnego aspektu, eksperymentu czy analizy. Nie jest zatem zadaniem autora ocena tego, czy recenzja jest kompetentna. Z prostej przyczyny: autor nie wie ani, kim byli recenzenci, ani jakie pytania im zadano, ani też w jakim stopniu ich opinia wpłynęła na ostateczną decyzję.

Po trzecie, nie należy też sugerować, że recenzent miał niezadeklarowany konflikt interesów, jeśli nie ma się na to żadnych dowodów (których najczęściej się nie ma). Autorzy czasem myślą, że mogą się domyślić tożsamości recenzenta na podstawie na przykład tego, jakie publikacje zalecił zacytować. Kolejna niespodzianka: czasem recenzenci zalecają cytowanie największego konkurenta autorów nie dlatego, że są tym konkurentem, ale dlatego, że prace tego konkurenta są rzeczywiście podwalinami danej dziedziny badań! W podobny deseń, jeśli autorzy poprosili o wykluczenie kogoś jako recenzenta, w bardzo złym stylu jest zarzucanie redakcji, że prośbę zignorowała i pomaszerowała po recenzję prosto do tej osoby. Poza nielicznymi wypadkami, gdy pracujący w wąskiej dziedzinie proszą o wykluczenie niemal wszystkich osób w niej pracujących (a jako recenzentów sugerują swoich bliskich współpracowników), redakcje jednak unikają zapraszania konkurencji.

Po czwarte, jeśli autorzy odwołują się od decyzji, to muszą pamiętać o tym, że nie mogą w tym samym czasie składać swojej pracy w innym piśmie. To jest punkt ostatni, ale prawdopodobnie najważniejszy, bowiem w dzisiejszych czasach składając pracę w piśmie autorzy (wszyscy, nie tylko autor kontaktowy) składają zaświadczenie, że praca nie jest rozpatrywana w innym piśmie. Jeśli zatem wciąż mają otwarte odwołanie  gdzie indziej, to kłamią kolejnej redakcji w żywe oczy. Reguła jest prosta: chcę pracę złożyć gdzie indziej, to wysyłam emaila do redakcji, do której się odwoływałem, informując o wycofaniu pracy. Wówczas ani redaktor w oryginalnym piśmie nie marnuje więcej czasu na bezsensowne poszukiwanie kolejnych opinii, ani nasze zaświadczenie w nowej redakcji nie jest wierutnym kłamstwem.

Znaczenia tego ostatniego punktu nie należy niedoceniać. Z prostej przyczyny: poprzednie punkty (jak i moje rady na temat tego, czego nie pisać do redakcji) mają charakter subiektywny i kulturalny. Ich łamanie może nie pomóc nam w odwołaniu, ale nie czyni z nas kryminalistów (w najgorszym wypadku co najwyżej grubiańskich chamów). Składając pracę w dwóch pismach jednocześnie łamie się jednak przepisy panujące w tychże pismach – a do tego składa się fałszywe oświadczenie. I może do więzienia nikt za to nie pójdzie, ale można w takim piśmie trafić na czarną listę. I wszystko jest ok, jeśli jest to maleńki specjalistyczny periodyk – znacznie gorzej jednak, jeśli jest to topowe czasopismo w naszej dziedzinie.

Warto zresztą zarówno przy odwołaniach jak i przy składaniu poprawionych prac pamiętać o tym, że poświadczanie nieprawdy, nawet jeśli nie do końca nielegalne, nie jest przez redakcje mile widziane. Tutaj do składania prac w kilku redakcjach jednocześnie dodałbym też np. dodawanie nowych autorów po rundzie recenzji pomimo tego, że praca zmieniła się niewiele (czyli: jaki, innymi słowy, był wkład dodanego autora? Sprawdzenie ortografii?).

Podsumowując, warto pamiętać, że okazanie zarówno redaktorowi jak i recenzentowi szacunku nie będzie nas bolało, a może tylko pomóc. Bo nie należy zapominać, że i redaktor (zwłaszcza akademicki) i recenzent poświęcili swój czas, aby naszą pracę przeczytać, ocenić i… pomóc ją ulepszyć. Często zapomina się dzisiaj, że to jest właśnie podstawowy cel recenzji naukowej: nie uwalenie danej pracy, ale pomoc w takiej jej poprawie, aby przedstawione w niej wnioski i interpretacje oparły się próbie czasu.

5 Comments

  1. Mam uwagę i pytanie:
    – uwaga:
    Napisałeś „Więc uszczypliwości należy w takiej sytuacji zostawić raczej dla swoich studentów.” – myślę, że to też nie jest najlepsza rada. Pamiętaj, że czytają Cię również początkujący naukowcy (np. doktoranci) i mogą jeszcze wziąć tę uwagę na poważnie. Jak sam wiesz niestety, że i tak podejście do studentów dużej części kadry naukowej w PL, a szczególnie doktorantów jest dalekie od ideału :(
    – pytanie:
    Czy uważasz, że dodawanie kolejnych autorów w trakcie całego procesu jest zawsze złe i podejrzane? Osobiście znam przypadki, w których ktoś zgłaszający pracę rzeczywiście zapomniał podać jednego z współautorów albo w toku dalszych dyskusji okazało się, że nie umieszczenie kogoś może być bardzo krzywdzące, bo jednak przyczynił się do całości.
    Ja również niestety raz zostałem pominięty przy zgłaszaniu (i co ciekawe pisaniu!) artykułu z badań, które wcześniej też wykonywałem i ostatecznie nie ma w nim mojego nazwiska…

    Polubienie

    1. Re uwaga: mam raczej nadzieję, że czytający to badacze starzy i młodzi dostrzegą, że było to z mojej strony powiedziane z przymrużeniem oka. Uszczypliwości najlepiej bowiem w ogóle nie artykułować w stosunku do nikogo. Ale zdaję sobie sprawę z tego, że w chwilach frustracji czasem się nie da – może wobec tego zastąpić je lekcjami boksu? Albo bieganiem maratonów? Można też ewentualnie napisać zgryźliwy list do swojego posła (który i tak go pewnie nie przeczyta).

      Prawda niestety jest taka – i to nie tylko w sytuacji odrzucenia pracy w piśmie – że nie ma zbyt wielu dobrych sposobów wyładowania frustracji, które nie są dla kogoś obraźliwe. Bo wyładowanie się na martwej naturze (np. poprzez entuzjastyczne przekopanie ogródka) nie jest tak satysfakcjonujące, jak wbicie komuś szpili. Tak nas stworzyła natura, i tyle. Ale oczywiście znęcanie się nad studentami za porażki szefa grupy badawczej bardzo potępiam.

      Re pytanie: Nie, nie uważam tak. Sam właśnie miałem taką sytuację. Jedna osoba nie była uwzględniona na liście autorów, ale podziękowano jej w ‚acknowledgements‚ za dyskuję i pomoc w analizie danych. Po rundzie poprawek nazwisko tej osoby pojawiło się nagle na liście autorów. Tutaj przypuszczać mogę jedynie, że wkład w analizę i interpretację wyników po poprawkach przekroczył magiczny próg uprawniający do wpisania na listę autorów (często przyjmuje się, że wkład w pracę wynosić powinien co najmniej 10%).

      Potrafię zrozumieć sytuację, w której Ty się znalazłeś, i też uważam, że dodanie nazwiska później jest ok – bo jest wówczas tylko naprawieniem oryginalnego przeoczenia. Natomiast uważam za całkowicie nieuzasadnione „honorowe autorstwa”, czyli np. dopisywanie nazwiska profesora, którego student w jakiś tam sposób uczestniczył w projekcie (ale sam profesor nie miał z tym nic wspólnego). Albo dopisywanie czyjegoś nazwiska na zasadzie „jak dodacie mojego studenta do listy autorów, to możecie użyć naszego sprzętu” (o takich przypadkach też słyszałem). Nie wspominając o przypadkach wzajmnego drapania sie po plecach, czyli ‚dodajcie nasze nazwiska do waszej pracy, a my dodamy wasze do naszej’: to jest po prostu oszustwem.

      Nie wiem, w jakim piśmie był publikowany ten artykuł, o którym wspominach, ale warto może dodać, że w dzisiejszych czasach wiele szanujących się pism jest bardzo wyczulona na punkcie tego, kto na liście autorów się znalazł – lub nie znalazł. Dotyczy to zwłaszcza pism należących do COPE (czyli np. większości brytyjskich wydawców). I trzeba być świadomym tego, że pominięcie na liście autorów kogoś, komu się to należy, bo na przykład wykonał lwią część eksperymentów (nie szkodzi, że zaraz potem opuścił uczelnię i wyniki analizował i interpretował już ktoś inny), może doprowadzić do wycofania (retrakcji) pracy. No a poza wszystkim innym jest po prostu moralnie naganne, bo oznacza, że okrada się kogoś z jego dorobku.

      Polubienie

      1. Re Re uwaga: Tę kwestię mamy już wyjaśnioną :)

        Re Re pytanie: OK – czyli w sprawie dopisywania nazwiska, bo się zapomniało albo zmieniły się proporcje zaangażowania zgadzamy się w pełni.

        Co do tzw. „honorowego autorstwa” to właśnie chciałem Cię zapytać – czy ta plaga jest równie zauważalna na tzw. zachodzie, co u nas? Bo mam wrażenie, że na polskim podwórku w większości graniczy z cudem aby doktorant, a tym bardziej magistrant opublikował coś bez takiego „honorowego patrona” (najczęściej to wychodzi w sytuacji, w której jest 2 promotorów, co może wynikać z jakiś administracyjnych zawiłości). Co więcej podobnie ma się sytuacja w kontekście ustawienia nazwisk – znam jednego prof., który zawsze(!) żąda pierwszego miejsca – pewnie lubi jak potem ktoś cytuje i zawsze jest „Profesorski et al.” :)

        Jeśli chodzi o publikację, gdzie zostałem pominięty to niestety chodzi o małe czasopismo, które nie należy do COPE i tutaj może już zakończę ten temat zgadzając się z Tobą, że jest to po prostu zwykłe i ordynarne złodziejstwo.

        Polubienie

        1. Wydaje mi się, że nie jest to niestety tylko plaga polska. Chociaż zdecydowanie mniej jest to widoczne na zachodzie. Publikacja z promotorem/szefem to jest standard – z tej prostej przyczyny, że rzadko zdarza się, aby ktoś w czyimś labie robił bez wiedzy – i bez intelektualnego wkładu – zwierzchnika. Natomiast dopisywanie profesorów postronnych to już jest raczej rzadkość, przynajmniej w Wlk. Brytanii i Stanach.

          Tu sprawę mogą komplikować – coraz liczniejsze dzisiaj w naukach biomedycznych – publikacje konsorcjów. Bo jak na liście jest 500 nazwisk, to nie ma matematycznej możliwości, żeby wkład każdej osoby to było 10%. Więc ta granica jest oczywiście umowna.

          Ach, „Profesorski” przypomniał mi o jeszcze innej ciekawostce. Wiele pism nie wymaga (a nawet unika) danych na temat tego, który autor ma profesora, który doktóra, magistra, a który jest tylko kuzynem sprzątaczki. I jak dostajemy prace, to czasem od razu widać, z jakiego kraju są autorzy, bo podawanie naukowych tytułów oraz stopień detaliczności są tego znakomitym wskaźnikiem. Np. Anglosasi mają to w ogóle w nosie. Europejczycy często dodają PhD/MD, czasem Prof. A z Chin dostaliśmy kiedyś pracę, która nie tylko wyszczególniła, kto jest profesorem, a kto doktorem, ale także kto jest magistrem – a nawet, kto jest magistrantem! Każe mi to podejrzeważ, że warunki na uczelniach chińskich są niemal feudalne, a najważniejsza jest hierarchia.

          Polubienie

          1. Ależ publikacja z szefem/promotorem to oczywista oczywistość jak mawia klasyk. Ja miałem tutaj na myśli pseudokopromotorów (ze względów administracyjnych) i innych znajomych :) Mam nawet dobry przykład: doktorant w trakcie swojego doktoratu jedzie za granicę na 1,5 roku i robi tam zupełnie coś innego niż w PL, a we wszystkich jego publikacjach dopisywany jest „wysyłający” profesor z PL.

            W temacie „Profesorskiego” to mi się przypomniało też coś klimatycznego. Są w PL środowiska, w których stopnie i tytuły wpisuje się na plakatach konferencyjnych (sam mam na koncie taki jeden)…

            Polubienie

Dodaj komentarz