Otwarta nauka a filozofia procesu wydawniczego

Tytuł niniejszej notki jest nieco może wydumany, ale z czasem przekonacie się (mam nadzieję), że z dobrej przyczyny. W tym tygodniu świętujemy coroczny Tydzień Otwartego Dostępu (ang. Open Access Week). Z tej okazji w Polsce i na świecie odbywa się mnóstwo wydarzeń promujących wolny dostęp, otwartą naukę i tak dalej (listę polskich przedsięwzięć na tę okazję znajdziecie na Warsztacie Badacza).

Rozmyślając nad otwartym dostępem kilka dni temu – kiedy przypomniano mi, że ten Tydzień OA to już teraz, tuż tuż – uświadomiłem sobie, w jakże ciekawym świetle stawia to specjalny numer tygodnika Science, który ukazał się jakieś trzy tygodnie temu. W tamtym numerze Science poświęcono wiele miejsca dziennikarskiemu śledztwu Johna Bohannona na temat jakości recenzji w pismach naukowych.

Żądlące Science

Dla tych z Was, którzy żyją bez dostępu do internetu, wiadomości naukowych nie śledzą lub po prostu trwają raczej w epoce informacyjnego kamienia łupanego, historię tutaj powtórzę. Czwartego października Science opublikowało w swojej części magazynowej artykuł pod wiele mówiącym tytułem „Kto się boi recenzji naukowej?”. John Bohannon opisał w prowokację, której był autorem. W skrócie: sprokurował fałszywą publikację, zmyślił nazwiska autorów, zmyślił instytut, w którym mieli prowadzić swoje badania, zmyślił też same badania nad związkiem o działaniu przeciwrakowym wyizolowanym z porostów. Żeby nie było wątpliwości: zmyślił też sam związek.

A następnie przez kolejne 10 miesięcy wysyłał taką fałszywą publikację do kolejnych pism – w sumie rozesłał 304 wersje tego artykułu – sprawdzając, w których pracę odrzucono i dlaczego. Lub dlaczego nie.

Od razu muszę tutaj zaznaczyć, że prowokacja była dość cwana. Niektórzy czytelnicy mogą pamiętać historię sprzed prawie dwudziestu lat, znaną jako mistyfikacja Sokala. W 1996 roku Alan Sokal, profesor fizyki na NYU w ramach sprawdzania tego, jak rygorystycznie traktowane są prace składane w pismach naukowych, złożył sfabrykowaną pracę w piśmie o profilu kulturalnym. Artykuł nie przeszedł recenzji w ogóle i został ostatecznie opublikowany. Po publikacji Sokal ujawnił mistyfikację dodając, że artykuł jest „pastiszem, kombinacją obłudy, przypochlebnych odniesień, pompatycznych cytatów i oczywistego nonsensu”. Tutaj jednak problemem był całkowity brak recenzji – bo przy nawet minimalnej próbie oceny pracy mistyfikację wychwycono by zawczasu.

W 2005 roku eksperyment powtórzyła grupa badaczy z MIT. Stworzyli oni program komputerowy, SCIgen, który potrafi wygenerować pracę, która przy odrobinie (może jednak nie odrobinie – przy sporej dozie) dobrych chęci może ujść za publikację z zakresu nauk komputerowych. Działanie SCIgenu każdy może przetestować sobie tutaj. Jedną z takich prac wygenerowanych przez SCIgen zgłosili na międzynarodową konferencję poświęconą informatyce i cybernetyce. Praca została zaakceptowana, a autorów zaproszono do wygłoszenia referatu. Także i tutaj jednak sfałszowana publikacja była kompletnym nonsensem i jakakolwiek wstępna selekcja materiału wychwyciłaby oszustwo.

Kłania się więc duża różnica między tymi poprzednimi prowokacjami, a tą przeprowadzoną przez Bohannona. Praca Bohannona ma bowiem znamiona pracy prawdziwej. Innymi słowy, czytający ją naukowiec nie będący specjalistą w tej konkretnej dziedzinie dałby się prawdopodobnie nabrać. W pracę wpleciono jednak specjalnie błędy, które fachowiec przeprowadzający formalną recenzję powinien wyłapać.

W przeciągu niecałego roku fałszywą pracę Bohannona do publikacji zaakceptowało 157 pism, odrzuciło ją zaś 98. 29 pism, do których pracę złożono, nie odpowiedziało na jego email, co prawdopodobnie oznacza, że nie są to pisma aktywne (pomimo wciąż istniejących stron internetowych). Redakcje kolejnych dwudziestu przesłało korespondencję stwierdzającą tylko, że artykuł jest wciąż w recenzji. Spośród 255 zgłoszeń, które przeszły cały etap (czy to do akceptacji, czy odrzucenia), w 60% przypadków brakowało jakichkolwiek znamion przeprowadzenia recenzji.

Dlaczego o tej prowokacji wspominam jednak właśnie w tym tygodniu? Otóż John Bohannon na celownik wziął sobie tylko i wyłącznie pisma otwartodostępowe, zaś wyniki swojego śledztwa podsumowuje stwierdzeniem, że ruch open access zwielokrotnił liczbę pism kiepskiej jakości. I jest to stwierdzenie, które wobec ruchu OA jest bardzo, ale to bardzo nie fair.

Przyganiał kocioł

Z artykułem Bohannona jest jednak tyle problemów, że nawet nie bardzo wiadomo, od której strony zacząć. Zacznę zatem od jednego z moich ulubionych w tej pracy punktów (chociaż nie jest on bynajmniej najistotniejszy). Bohannon mówi, że inspiracją dla całej operacji była historia opowiedziana mu przez nigeryjską badaczkę, która złożywszy pracę do publikacji w piśmie OA, które nie reklamowało na stronie wyraźnie tego, że pobiera za publikację opłaty, została prośbą o taką opłatę zaskoczona po akceptacji pracy. Historia jest oczywiście poruszająca: z jednej strony mamy badaczkę pochodzącą z biednego kraju, której nie stać na uiszczenie opłaty. Z drugiej zaś – okropnego wydawcę, który próbuje zbijać kokosy z krwawicy tejże badaczki.

Tu jednak pojawia się kilka problemów, o których częściej lub rzadziej na blogu wspominam. Po pierwsze, trudno winić wydawcę o to, że chce zarabiać na prowadzeniu swojego biznesu. Po drugie, założenie autora, że jeśli na głównej stronie internetowej pisma nie ma wypisanej wielką czerwoną czcionką ceny za publikację, to znaczy że publikacja jest za darmo, jest albo naiwne albo głupie. Albo jedno i drugie. A oznacza przede wszystkim, że autor nie ma bladego pojęcia o tym, jak działa open access i oczekuje jedynie, że wydawca nie tylko będzie służył usługą, ale jeszcze że zrobi to za darmo. W świecie jednak nic za darmo nie ma.

Dlatego przeczytawszy ten początek tekstu Bohannana złapałem się za głowę: bo cała motywacja tekstu jest po prostu surrealistyczna. Wyobraźmy sobie, co by było, gdyby napisał: znajomy opowiedział mi, że złapał ostatnio na mieście taryfę. Nie było na niej nigdzie napisane, że za przejazd trzeba płacić, więc myślał, że jest za darmo. Na koniec jednak poproszono go o uiszczenie zgodnej z taryfikatorem opłaty. Strasznie mnie to zbulwersowało, więc postanowiłem sprawdzić, czy wszyscy taksówkarze każą sobie za przewóz płacić. Ma to sens? Nie bardzo. Ale jak się dorobi do tego filozofię, to na pewno da się sprzedać.

Wielu krytyków tego artykułu i całego Science-owego użądlenia (redakcja Science sama nazwała tę operację „sting”) – a jest tych krytyków niemało – podkreślało jednak znacznie bardziej poważne problemy dotyczące publikacji. Po pierwsze zatem: John Bohannon na celownik wybrał tylko pisma OA. Może więc na tej podstawie krytykować tylko te pisma. Jednak sposób, w jaki jest napisany jego artykuł, sugeruje, że pisma tradycyjne są, w porównaniu, lepsze. Że proces recenzji jest w nich bardziej rzetelny.  Że działają uczciwiej, bo nie są nastawione tylko na zysk płynący z publikacji jak największej liczby artykułów.

Co jest od początku do końca wierutną bzdurą. Nie mam (podobnie jak inni komentatorzy) żadnych wątpliwości, że mniej lub bardziej czarne owce trafiają się zarówno wśród pism otwartodostępowych, jak i pism tradycyjnych. Blog Neurobonkers bardzo pięknie podsumował problemy związane z doborem pism do tej prowokacji (zbierając różne podnoszone przez licznych komentatorów kwestie). Ja więc tylko powtórzę tutaj:

  1. brak grupy kontrolnej, czyli nieuwzględnienie pism tradycyjnych;
  2. tendencyjna selekcja: z potencjalnych 2054 pism OA wybrano do prowokacji jedynie 304; a już te 2054 pisma OA to zaledwie jedna czwarta wszystkich pism – są to pisma, które pobierają tzw. APC, czy opłatę za przygotowanie tekstu; pozostałe 75% publikuje „za darmo”, co po prostu oznacza, że opłata jest przeniesiona z autorów na innego płatnika. W analizie Bohannona uwzględniono jednak tylko pisma OA z tej pierwszej grupy;
  3. uwzględnienie w liście wybranych pism publikacji, o których wiadomo, że prawdopodobnie są tzw. pismami-pasożytami; pisma te znajdują się na liście Bealla – a spośród 304 przetestowanych pism aż 121 znajduje się na tej liście (znakomita większość naukowców jest świadoma, że pisma z tej listy należy omijać bardzo, ale to bardzo szerokim łukiem).

W skrócie należy zatem powiedzieć, że praca Bohannona jest niesamowicie wprost tendencyjna. Komentatorzy zauważają też, że ironią jest, że artykuł – przybrany w naukowe piórka – opublikowany został jednak jako newsowy. Z prostej przyczyny: gdyby w istocie był pracą naukową, sam musiałby przejść proces recenzji, a z tak spaczonym doborem próby żadna praca recenzji pomyślnie by nie przeszła. Paradoksem jest zatem, że badanie jakości recenzji w otwartodostępowym przemyśle wydawniczym samo recenzji nie przeszło.

Najlepszym zaś podsumowaniem jest to, że wnioski wyciągnięte przez Bohannona nie znajdują ilościowego poparcia w jego własnych danych – coś, za co normalna praca także została by z miejsca odrzucona przez recenzentów. Podsumowuje on bowiem twierdząc, że „większość graczy w otwartodostępowym przemyśle wydawniczym jest mętna”, jednak jego analiza uwzględnia de facto jedynie około 3,5% wszystkich pism otwartodostępowych. Zaś z tych 3,5% jedynie dalsze 60% – czyli jedynie nieco powyżej 2% wszystkich pism OA – okazało się „mętne”.

Smaku całej sytuacji – niezależnie od tego, jakie wnioski wyciągnął tutaj Bohannon – dodaje jeszcze fakt, że wśród pism wysokoprofilowych Science słynie jako to, które ma podejście do publikacji co najmniej, nazwijmy to, liberalne. Pomimo tego, że z całą pewnością nie ma problemów ze znalezieniem kompetentnych chętnych do recenzowania nadesłanych do pisma prac, publikuje zaskakująco wiele artykułów, które nigdy nie powinny zostać opublikowane – czego najlepszym świadectwem jest liczba prac wycofywanych, o czym pisałem na blogu już rok temu. Ta liczba zaś i tak nie bierze pod uwagę prac, które nie tylko nie powinny były być opublikowane, ale po opublikowaniu zostały tak bardzo zdyskredytowane, że powinny być natychmiast wycofane – a wciąż nie zostały. Tutaj klasycznym przykładem jest opublikowana także w Science praca o arsenowych bateriach, o której też wielokrotnie już wspominałem (tutaj, tutaj i tutaj).

Innymi słowy, Science krytykujące jakiekolwiek inne pismo za kiepskiej jakości proces recenzji, to bardzo duży kocioł przyganiający bardzo niewielkiemu garnkowi.

OA swoją drogą, a recenzja swoją

Tekst Bohannona, pomimo wszystkich związanych z nim problemów, ujawnił jednak – po raz kolejny – poważny problem, z którym zmaga się obecnie nauka. Problem nie dotyczy jednak w ogóle ruchu open access. Dotyczy natomiast procesu recenzji naukowej: tego jak jest przeprowadzana (jeśli jest, bo często jest zdawkowa lub żadna), tego jak wpływa na proces publikacji prac, tego co w ogóle powinna do całego procesu wnosić.

Prawdą jest bowiem, że prace spędzają w recenzji coraz to i więcej czasu, skąd zresztą bierze się to, że niektóre wątpliwej jakości pisma (z obu stron otwartodostępowej barykady) próbują oszukać system i udają tylko, że recenzję przeprowadzono. Przyczyna jest prosta: na naukowcach ciąży coraz większa presja, żeby publikować, publikować, publikować. Publikuj albo giń staje się mottem całych nowych pokoleń badaczy. Liczba publikacji często dyktuje, kto dostanie grant lub posadę. W związku z tym rośnie lawinowo liczba publikowanych prac. Dla przykładu, baza danych MEDLINE w roku 1970 zindeksowała 218 tysięcy publikacji, w 1990 – 406 tysięcy, zaś w 2010 – 931 tysięcy! I co tu dużo gadać – ktoś te wszystkie prace musi zrecenzować, a badaczy bynajmniej nie przybywa w tym samym tempie, a biorąc pod uwagę powszechne cięcia finansowania nauki na całym świecie zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że badaczy (przynajmniej na pewnym etapie kariery) raczej będzie ubywać.

Idea tego, czemu ma służyć recenzja, też często nie jest przez badaczy rozumiana. Z jednej strony autorzy traktują jej wyniki jak najgorszą karę i robią wszystko, aby tylko nie musieć wprowadzać poprawek wymaganych przez recenzentów (bo przecież co ci recenzenci wiedzą; a poza tym na pewno mają konflikt interesów, mendy jedne). Z drugiej zaś strony bywa, że i recenzenci traktują autorów jak niedoświadczonych uczniaków, zaś proces recenzji jako kontrolę jakości, która ma bezlitośnie wytrzebić chwasty.

O czym obie strony zdają się często zapominać to to, że recenzja i owszem, jest wstępną kontrolą jakości, ale jej celem nie jest uniemożliwienie publikacji, ale takie jej ulepszenie, aby przedstawione wnioski były jeszcze bardziej solidne. Zaś proponowane przez recenzentów poprawki temu właśnie służą – nie są więc pokutą, ale raczej wskazówką, co poprawić, aby praca była lepsza (o tym, że prace odrzucane, często stają się dzięki temu lepsze, też już kiedyś pisałem).

Tak więc autorzy za procesem recenzji nie przepadają i traktują go jak zło konieczne. Do tego narzekają na to, że proces ten coraz bardziej niepotrzebnie się wydłuża (tutaj chociaż częściowo mają rację, ale jak wspomniałem, wina nie do końca leży po stronie pism). Coraz częściej podnoszą się głosy, że proces recenzji przed publikacją powinien zostać całkowicie zniesiony na rzecz recenzji po publikacji dokonywanej przez środowisko. Taka forma recenzji już dzisiaj ma miejsce – zawsze zresztą miała miejsce. Jej przejawem jest publikowanie prac krytycznych, w stosunku do już opublikowanych badań; dyskurs naukowy; każda naukowa debata. Pojawia się jednak bardzo istotne pytanie. Czy naprawdę możemy się bez recenzji przed publikacją obejść?

Z historycznych annałów

Proces recenzji istniejący w obecnej, bardzo sformalizowanej postaci, jest znacznie młodszy niż mogłoby się nam wydawać. Tygodnik Nature jeszcze w latach 50. ubiegłego stulecia nie miał do końca wyrobionych procedur. Jedna z najsłynniejszych publikacji w historii nauki, praca Watsona i Cricka opisująca strukturę DNA nigdy nie została poddana formalnej (ani, o ile mi wiadomo, nieformalnej także) recenzji.

John Maddox, który był naczelnym Nature w nieco późniejszym okresie, wspominał kiedyś czasy swojego poprzednika Jacka Brimble, który w piśmie panował właśnie w latach pięćdziesiątych. Otóż Brimble miał w zwyczaju pakować do kieszeni płaszcza kilkanaście nadesłanych manuskryptów i maszerować do klubu dla dżentelmenów Athanaeum  znajdującego się tuż za rogiem od siedziby Towarzystwa Królewskiego w Londynie. Tam pokazywał prace należącym do klubu naukowcom, przepytując ich pod kątem ich (prac, nie naukowców) walorów naukowych. Tak wyglądały początki systemu recenzji w tym jednym z najbardziej poważanych obecnie pism naukowych na świecie.

Tu ciekawostką jest też historia słynnej pracy Hansa Krebsa (tego od cyklu Krebsa), którego pracę o tymże procesie Nature odrzuciło, zapewne zresztą bez recenzji, w 1937 roku. Gdy w 1953 redaktorzy pisma zwrócili się do Krebsa po pomoc w ocenie jednego z nadesłanych manuskryptów, ten odpowiadając nie omieszkał wypomnieć im swojej odrzuconej publikacji, za którą wcześniej w tym samym roku 53’ został nagrodzony Nagrodą Nobla z medycyny.

Innym niesamowitym przykładem prac naukowych, które zmieniły nasze postrzeganie świata, a nie były formalnie zrecenzowane przed publikacją, są prace Alberta Einsteina z 1905 roku na temat teorii względności. Ich publikacja była możliwa tylko dzięki niesamowitej wizji naczelnego redaktora pisma, w którym się ukazały (prac było pięć), Annalen der Physik. Redaktorem tym był nieoceniony Max Planck.

Mam jednak poważne podejrzenie, że dzisiaj ani Einstein, ani Watson i Crick nie daliby rady prześlizgnąć się bez recenzji. Wracając zatem do postawionego przed chwilą pytania: czy możemy się obecnie obejść bez procesu recenzji przed publikacją? Czy wystarczy nam być może sama kontrola badaczy pracujących w tej samej dziedzinie, już po publikacji?

N.I.E.

Odpowiedź to dźwięczne i wyraźne ‘nie’. Chociaż istnieje już co najmniej kilka periodyków, które usiłują nowy model recenzji po publikacji wprowadzać, mam osobiście cicha nadzieję, że nigdy nie dostaną się do publikacyjnego mainstreamu. Ktoś oczywiście może mi zarzucić tutaj stronniczość (bo wielu redaktorów straciłoby pracę, gdyby nie było potrzeby recenzowania prac przed publikacją). Mnie jednak bardziej niż moja praca leży na sercu dobro nauki.

Żyjemy bowiem w niesamowitych (żeby nie zapeszczać, nie powiem, że w ciekawych) czasach. Dzięki, o ironio, ruchowi open access dostęp do literatury fachowej, literatury naukowej, staje się coraz łatwiejszy nie tylko dla samych badaczy, nawet tych pochodzących z biednych krajów, z uczelni o skromnych zasobach, ale przede wszystkim także dla szeroko rozumianej publiki. Z jednej strony otwiera to przed nami morze możliwości, że przypomnę tylko inspirujący przykład młodego Jacka Andraki. Z drugiej jednak strony otwiera to pole do niesamowitych nadużyć, celowych bądź nie, ze strony osób próbujących znaleźć poparcie dla swoich mniej lub bardziej wariackich teorii w literaturze naukowej. Bo wiadomo, że jeśli praca jest w piśmie naukowym, to musi być poprawna.

Rzesze badaczy, blogerów, dziennikarzy naukowych, nauczycieli akademickich i fanów nauki różnej innej maści spędzają bezsenne dnie i noce tworząc epistoły wyjaśniające laickim czytelnikom, dlaczego nawet do literatury fachowej trzeba wciąż podchodzić z dystansem. Dlaczego należy na nią patrzeć krytycznie – i jak to krytyczne na nią patrzenie powinno wyglądać. I ciągłe nadużywanie publikacji w pseudonaukowych debatach spędza wielu osobom sen z powiek. A wszystko to dzieje się w czasach, gdy teoretycznie wszystkie (czy też znakomita większość) publikowanych prac naukowych przeszła już proces recenzji!

Nietrudno więc sobie wyobrazić tę wolną amerykankę, która miałaby miejsce, gdyby tego procesu w ogóle nie było. Rozprzestrzenienia się prac naukowych jest dzisiaj niemal natychmiastowe. Recenzja po publikacji ze strony fachowca wymaga zaś czasu. Oznacza to zatem, że zanim jakikolwiek specjalista zdążyłby zareagować na być może oczywistą bzdurę, publikacja nierecenzowana wcześniej przez nikogo mogłaby już dotrzeć do wielu, wielu osób. Nie jest zresztą wcale powiedziane, że taka publikacja musiałaby być kiepska celowo – nawet najlepszym zdarzają się przecież pomyłki. Pytanie jednak, czy, gdyby taka pomyłka dostała się do domeny publicznej zanim zostałaby wychwycona, bylibyśmy w stanie uniknąć katastrofy?

Możemy oczywiście na ten temat gdybać, ale po co, skoro życie samo dostarczyło nam znakomitego przykładu. W 2010 roku dwoje amerykańskich ekonomistów opublikowało tzw. working paper na temat zależności pomiędzy długiem publicznym a wzrostem gospodarczym (wydawcą było amerykańskie National Bureau of Economic Research, prywatna organizacja non-profit, której celem jest ogólnie pojęta edukacja ekonomiczna). W tej nierecenzowanej publikacji autorzy wykazywali, że kraje rozwinięte znajdujące się w okresie kryzysowym (o dużym poziomie zadłużenia publicznego) często dotknięte są niewielkim wzrostem gospodarczym, a w najgorszym razie nawet recesją. Według ich badań, w momencie gdy dług publiczny przekracza 90% PKB następuje załamanie wzrostu gospodarczego. W późniejszych komentarzach publicystycznych wielokrotnie podkreślali, że rosnący dług publiczny jest olbrzymim zagrożeniem dla gospodarki. Praca ta stała się w ostatnich latach podstawą polityki zaciskania pasa np. w Wielkiej Brytanii (przyłapano powołującego się na tę pracę publicznie George’a Osbourne’a).

Na początku 2013 roku, jak mawiają Anglicy, shit hit the fan. Thomas Herndon, doktorant jednej z amerykańskich uczelni, przebijając się przez gąszcz surowych danych opracowanych przez Reinhardt i Rogoffa, odkrył, że uczeni popełnili w swojej pracy proste błędy, zarówno w obliczeniach, jak i przy uzwględnianiu różnych danych do poszczególnych analiz. Krótko mówiąc, wyniki ich pracy oraz wnioski, które stały się podstawą działań politycznych, nie są warte funta kłaków.

Szansa na to, że politycy zmienią teraz ton swoich wypowiedzi, jest niewielka. Być może zresztą obecna polityka walczenia z kryzysem nie jest nieuzasadniona. Nie w tym jednak rzecz. Rzecz jest w tym, że decyzje podejmowane na najwyższych szczeblach władzy, podejmowano w oparciu o badania, które były fundamentalnie błędne. Coś, co można przynajmniej mieć nadzieję, nie miałoby miejsca, gdyby praca przeszła chociaż minimalną recenzję.

Kończ waść, wstydu oszczędź

Część z Was zapewne już od połowy wpisu zastanawia się, czy będzie tu jakiś morał. Obawiam się, że niestety powalającej na kolana złotej myśli nie będzie. Niemniej jednak, ponieważ wciąż trwa Tydzień Otwartego Dostępu, zachęcam, żeby z różnych wydarzeń zorganizowanych na tę okazję korzystać.

W kwestii publikowania w trybie open access dodam, że zalecam dużą dozę ostrożności idącą w obie strony: zarówno jeśli chodzi o wybór pisma OA, w których chcielibyście może opublikować swoje wyniki (czy o wybór pisma w ogóle, OA czy nie OA), jak i o krytyczne podchodzenie do… krytyki. OA ma już w okolicach piętnastu lat i z roku na rok staje się ruchem nabierającym coraz większego rozpędu. Z jednej strony odzwierciedla to niesamowitą zmianę kulturową w środowisku akademickim (chociaż czasem wymuszoną wytycznymi finansowymi); z drugiej zaś pokazuje, w jak coraz większych tarapatach znajdują się pisma tradycyjne.

I chociaż jakość pism OA mierzona tym znienawidzonym, najlepszym z najgorszych wskaźników, impact factorem, jeszcze nie dosięga do pism tradycyjnych (z pism prawdziwie otwartodostępowych, tzn. nie takich, które są pismami tradycyjnymi powoli zaczynającymi oferować publikację w trybie OA, najwyższy IF ma prawdopodobnie PLoS Medicine – w okolicach 15. Dla porównania, IF Nature to w tym roku 38), to wiele otwartodostępowych periodyków szybko pnie się w górę, oferując swoim czytelnikom prasę z najwyższej półki. A warto pamiętać, że takie pisma jak Nature i Science mają nad pismami otwartodostępowymi ponad stulecie przewagi, jeśli chodzi o przyciągania do siebie autorów najlepszych prac naukowych.

Chociaż użądlenie Science wymierzone było bezpośrednio w pisma OA, problemem podstawowym wydaje się być nie ruch open access, ale sam proces recenzji. Stajemy tu jednak przed dylematem tyleż ważnym, co w zasadzie prostym. Proces recenzji w obecnej formie nie jest idealny. Jest jednak lepszy, niż jej całkowity brak. W dodatku nie wymyśliliśmy jeszcze lepszej i bardziej wydajnej formy tego procesu. Więc przy całym naszym biadoleniu na to, jak bardzo recenzja prac naukowych przeszkadza nam w prowadzeniu badań, musimy wziąć się w garść, zacisnąć zęby i po prostu zaakceptować, że najprawdopodobniej proces ten pozostanie z nami w obecnej postaci jeszcze na długo.

6 Comments

  1. Świetny, genialny – w mojej ocenie jeden z najlepszych artykułów jakie kiedykolwiek napisałeś w tematyce około naukowej!
    Ten tekst powinien stać się lekturą obowiązkową dla większości przyszłych (i aktualnych) naukowców…

    Polubienie

Dodaj komentarz